poniedziałek, 15 listopada 2010

Nie wiem, co mam napisać. Ten blog już chyba nie ma racji bytu.
A ja - trafiłam do domu. Na swoje jedyne, wyczekane miejsce.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Puk puk, kto tam?

Choroba psychiczna.

Ponoć jestem nienormalna.
Normalne jest: bycie szczotką do wszystkiego, zgadzanie się nawet na to, co mi nie odpowiada, tylko po to, żeby kochanej osobie zrobić dobrze, staranie się, pędzenie na złamanie karku z pracy, żeby ugotować obiad, wstawanie z łóżka rano pół godziny przed czasem, aby zdążyć z wyprasowaniem mu koszuli kosztem swojego snu, znoszenie dziwnych nastrojów, braku czułości, patrzenie na to, jak w każdy weekend flirtuje z laskami, udawanie, że śmieszy mnie, kiedy chodzi oglądać gołe baby, znoszenie wszystkich dziwnych panien w towarzystwie, które przeleciał lub ma ochotę przelecieć, wybaczenie, że nie przyznał się do paskudnego choróbska, które mogło być też moim udziałem, proszenie pięć razy o pomocne ramię w dzień, który powinien być świętem Ojca, a jest niestety tym drugim, nie słyszenie od tygodni żadnych ciepłych słów, brak zainteresowania jakimkolwiek moim problemem (już nawet o nich nie mówię), wieczne przystosowywanie się, staranie o to, żeby we własnym domu płakać po cichu, bo przecież to go wkurza, milcząca akceptacja tego, że nigdy, ale to nigdy nie będzie mnie kochał choć w połowie tak, jak ludzie powinni się kochać, świadomość trzydziestki na karku i tkwienie przy kimś, kto nigdy nie będzie chciał ze mną stworzyć absolutnie żadnej rodziny. Dostawanie kwiatów raz na rok. Tylko raz, w sumie. Brak pewności, wieczny brak pewności, żadnego oparcia, żadnej skały pieprzonej, nic.

Nienormalne jest: oczekiwanie wparcia, opieki i wzajemnego zaufania, otworzenie przed kimś, kto jest ponoć najbliższy całego swojego serca, miłość, zaufanie, szacunek i sprzężenie zwrotne tych uczuć, spędzanie ze sobą czasu inaczej niż leżąc na kanapie i gapiąc się w sufit lub pijąc piwo z jego przyjaciółmi, którym w stopniu ważności nie dorastam nawet do pięt.

Jest pierwszy listopada dwa tysiące dziesiątego roku. Jestem tak kurewsko sama, że przestaję to ogarniać. Człowiek, który nie powinien się w ogóle mną przejmować, powstrzymał mnie wczoraj przed jakimś totalnie durnym krokiem, po którym płakałaby tylko moja madre. Będę mu wdzięczna do końca życia, a z reszty muszę się leczyć. I nie, nie z tego, co usłyszałam. To ja jestem normalna, bo wiem, jak wygląda szczęśliwa relacja międzyludzka. Że trzeba dawać, dawać, dawać i starać się każdego dnia. I wiele można znieść, kiedy się kogoś bardzo kocha, ale w pewnym momencie coś w środku pęka i kiedy nie dostanie się wsparcia, to człowiek przestaje istnieć.

piątek, 29 października 2010

Mam nowego narzeczonego.

Zwie się Sowa i posiada ciekawe umiejętności - głównie wokalne, bo o innych nie wiem. To mnie stanowczo satysfakcjonuje. Tym samym grupa moich narzeczonych zawiera już cztery postacie - Evana z Biohazard namber bardzo łan, Wojciecha W. znanego wszem i wobec, pana L.U.C. co robi biribabambambam swym jakże ruchliwym narządem mowy oraz, finalnie, pana Sowę z Head Up High, który robi mi dobrze na duszę i ciało. Szczególnie po dwóch dniach pobytu w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego, gdziem ciężko i wyczerpująco pracowała. Tragedia.
Muszę tu opisać pewną historię - ku przestrodze, ku pamięci i ku wiecznej pielęgnacji własnych racji i przekonań. Otóż we wspomnianym sanktuarium odbywała się prezentacja projektów wolontaryjnych tworzonych przez młodzież z małopolskich szkół. Był to konkurs, o dziwo, co samo w sobie jest już sprzeczne z ideą wolontariatu, no, ale nie czepiajmy się. Jedną z prezentujących się grup stanowiły dziewczęta z katolickiego liceum w podkrakowskiej miejscowości. Wyszły na scenę w czepeczkach białych, lnianych i niewinnych ogłaszając, że tragedią dzisiejszych czasów jest fakt, iż wszystkie panienki znają co prawda twierdzenia matematyczne, ale niewiele z nich umie haftować. W związku z czym one uprawiają wolontariat polegający na modlitwie przeciw aborcji oraz jeżdżą do Domu Samotnej Matki z przedstawieniem pt. Głupi Jasio oraz własnoręcznie wyhaftowanymi łobrazeckami dla mieszkających tam maluchów.
O ja pierdolę. Ciężko uwierzyć. Daję sobie prawą rękę uciąć, że za pięć lat jakieś dwadzieścia procent tych biednych dziewczynek zamieszka w owym domu dla samotnych mam, z wielkimi brzuchami, ze starymi, ale nadal nierozumiejącymi oczami w młodziutkich twarzyczkach, z wiecznym zdziwieniem, czemu ich cudowni, ultrakatoliccy rodzice wyrzucili je z domu. Ale w sumie nie ma się czym przejmować, bo ktoś im na pewno wyhaftuje łobrazecek.

czwartek, 21 października 2010

Basta! Uczyli mnie odwagi, a ja co?

Oglądam zdjęcia kolegów z dawnej drużyny i rozczulam się jako mała mróweczka, serio. Takie dzieci patykowate były, choć mieliśmy wtedy po dwadzieścia parę lat. A teraz? Chłopy, jako się zowie. Byki. Wojownicy. Poszyte głowy, szczere, uśmiechnięte oczy, chochliki w nich. Przytuleni bez skrępowania do swych kobiet, którym oddali w ręce, z pełnym zaufaniem, własny los. Dzieci. Psy. Piłka cały czas w grze. Zdjęcia z meczów, z podróży, z imprez rugbowych. Cudowne.

Patrzę na ich szczęśliwe twarze i coś ściska mnie w gardle. Z radości, ale też zazdrości trochę. Prezes powiedział ostatnio, z wszystkowiedzącym wyrazem twarzy: co, zagrałabyś jeszcze, nie..? No jasne. I zagram, już na wiosnę.
------------------------------------------------------
Co się cholera, tak w ogóle podziało? Przecież prawie nic nie jest na miejscu! Przestaje mi się zgadzać. Robię w życiu jakieś koszmarnie dziwne rzeczy, które mnie kompletnie nie interesują, znoszę sprawy, które sprawiają mi przykrość i ból, godzę się na ustalenia, które ani trochę mi nie odpowiadają. To bzdura jakaś totalna jest. Trzeba się przełamać i dać sobie spokój z takimi sprzecznościami, bo nic dobrego nie wyjdzie z przymusu i podwijania ogona pod siebie. Wystarczy, basta!

piątek, 15 października 2010

Jesień. Coroczna jazda.

Nie będę łobuzować. Nie będę broić. Nie będę nie będę nie będę.
Będę grzeczna i łagodna niczym owca becząca, będę gotować obiadki i prasować szmatki, ograniczać wypowiadanie swojego zdania i jeszcze do tego nakręcę sobie loczki na papiloty. Taka pieprzona żona ze Stepford.
Sratatata, pocałujcie wy mnie wszyscy. Nie da się zrobić baranka bożego z plującej ogniem bestii piekielnej, że się pokuszę o takie porównanie. Nie da się nic a nic, choć bestia czasem bywa kochana i miła, lubi przytulać się pod kocykiem i spędzać wieczory na piciu herbaty i głaskaniu kotków. Do czasu.
Granica pomiędzy własnym milstwem a niemilstwem jest nieokreślona. Delikatność ściera się z drapieżnością i szaleństwem. Lecą głowy. Bałaganią się myśli.
Wiem, w którą stronę pójdę. Serce mi powiedziało rok temu. Fajnie by tylko było, żeby zdarzyła się ta akceptacja moich jazd i specyfiki potrzeb. I wtedy już wszystko będzie naprawdę okej.

-----------------------------------------------------------

Spotkałam brata - bliźniaka i świat stał się przyjaźniejszym miejscem. Ja mówię pierwszą część zdania, on drugą. Wiem, co ma w laptopie, przed zajrzeniem do niego. Wiem, co powie, zanim otworzy usta. Wiem, że zadzwoni za chwilę i biorę do ręki telefon. Niesamowite jest to, że ta relacja będzie na zawsze. Chciałabym, żeby polubił moje wybory. Sama chciałabym polubić jego. W tym się ścieramy.

piątek, 24 września 2010

Słucham Massive Attack. Za ścianą śmieją się ludzie, piją wódkę, żartują, ot, piątkowy wieczór. Moje popieprzone borderline nie pozwala mi normalnie funkcjonować, nastrój zmienia się z chwili na chwilę.

Oni rozmawiają o kościele katolickim. Nie mam pojęcia, o czym mówią. Nie mam pojęcia, o co im chodzi. Przecież nie ma nic.

wtorek, 21 września 2010

Rugbywoman inside

Tralalaaaa, Ugando żegnaj! Może jeszcze będą tutaj ze mnie ludzie, pod warunkiem, że w trybie natychmiastowym porzucę pracę codzienną w stowarzyszeniu, które ponoć ma pomagać bliźnim, a zajmuje się ich okradaniem.
Powaga. Wkurw i plany pójścia na wojnę zaczynają być całkiem poważne.
Jest to o tyle istotny dla mnie dzień, że coś mi się przełamało w środku i nie zamierzam się godzić na jakieś farmazony wymyślane przez szefostwo. Pierdolę. W chwilach zwątpienia pomyślę sobie o rugbowej filozofii, jeśli w ogóle można to tak nazwać. Ważne, że pomaga.
---------------------------------------------------------------------------
Mi amor zamienia się dziś oficjalnie w starucha. Może dojrzeje, a może nie. Ważne, żebyśmy wiedli żywot szczęśliwy i pozbawiony przesadnych trosk.
Zjemy sobie z tej okazji argentyńskie empanadas, u Diego i Bohumila, zapijając świętym Bernardem, bardzo czeskim, bardzo smacznym i tylko odrobinę pienistym.

piątek, 17 września 2010

Nom, dobra.

To jedziemy z tym koksem, tak? W niedzielę okaże się, czy jestem cokolwiek warta jako fundraiser. Biorę to ambicjonalnie na klatę.
Tak.
Albo będę w miarę zadowolona, albo w poniedziałek spieprzam na stałe do Ugandy. Tam lubią grube kobiety i nikt mnie nie zna - normalnie same plusy.
----------------------------------------
Jak się tak radośnie zapieprza, to się robią problemy w relacjach międzyludzkich. Bardzo osobistych, na ten przykład. Przeraziło mnie to, że wczoraj zasypiałam z myślą pod powiekami: jak bardzo szkoda, że nie wyszło, a obok mnie leżał człowiek, którego ta myśl dotyczyła. Niedobrze, niedobrze jest. Pogubiłam się. Chyba już chcę jakoś bardziej, jakoś mocniej, takie dotykanie, muśnięcia, wycofywanie się, to już nie dla mnie. Albo wszystko, albo nic, w głowie bałagan, bo z jednej strony przekonanie, że po co mi to, na cholerę, a z drugiej, że zasługuję, że potrzebuję, chcę. A tak naprawdę wciąż nie wiem. Jest tak, że te wycofywania, uwalniania więzi zamiast je zaciskać sprawiają, że mam problemy z własną wartością. To bardzo jest niepokojące.
Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale coraz mocniej wątpię w siebie, w moje otoczenie, w jakiś sens tych wszystkich moich działań, nie potrafię znieść ironii, złośliwości, skórę mam coraz cieńszą i coraz łatwiej zrobić mi krzywdę. Przeżywam, przetrawiam, dużo rzeczy sprawia mi niewyobrażalną przykrość, a jednocześnie ciężko jest powiedzieć nie, odseparować się, nie zgodzić. Chciałabym, żeby wróciły czasy, kiedy mężczyźni byli skałami. Póki co, kolejny raz muszę brać na klatę to, co funduje mi codzienność. A już mam coraz mniej siły.

Boję się, że wczoraj wieczorem nastąpił jakiś przełom. Niedobry, we mnie. Może to już ten etap, kiedy już nigdy nic i koniec końców zostanę chorą psychicznie starą panną z dwoma dzikimi kotami. Jak to się ma do drewnianego domu, syna i psa? Kurwa.

środa, 1 września 2010

Tadaam, zaczęło się.

Początek szkoły, koniec paradowania nago po mieszkaniu. Mam ja na przeciw moich apartamentów liceum ogólnokształcące; nauczona mieszkaniem na czwartym piętrze uskuteczniałam sobie wzgardliwe phi i tak mnie nikt nie zobaczy, dopóki nie zauważyłam, że owszem, zobaczy i to najgorszy sort - licealiści. Teraz mam wolność świecenia gołym tyłkiem jeno w wakacje, bo z firankami, roletami i takimi tam żyję w wiecznej niezgodzie.Rano przytrafił mi się wesoły tramwaj, a ponieważ spodziewałam się tego, zaopatrzyłam się w słuchaweczki. Nie pomogło, no, może trochę przytłumiło radosne wrzaski uczniaków jadących po rozpoczęciu roku na piwko. O dziesiątej rano. No pozazdrościć. Dziewczęta wymalowane jako modeleczki, w obcasach dodających im przynajmniej ze dwanaście centymetrów, wystrojone w kostiumiki rodem z urzędu (mi madre byłaby formalnie zachwycona, gdybym chociaż raz ubrała się w coś takiego i nabyła umiejętność przyzwoitego prezentowania się - ciągle mi wmawia, że w wieku lat trzydziestu opaska z truskawką i garażowy podkoszulek z obcojęzycznym, aczkolwiek soczystym przeklonem na cycku to nie jest strój, w którym mogę wyjść z domu. No, ale ona się nie zna). Panienki i chłopcy z wyglądu na schwał, gorzej z wyrażaniem się. Normalnie jak rój pszczół, od czasu do czasu z jakimś wybijającym się wrzaskiem w tonacji górnego c.
Jeśli w jednym miejscu znajdzie się powyżej dziesięciu licealistów wiadome jest, że po chwili obecne będą również przynajmniej ze dwie stare moher baby, narzekające na dzisiejszą młodość, ich chamstwo, prostactwo, złe wychowanie i dziwkarski wygląd. Na bank. W wesołym tramwaju też tak było. Zawsze mam ochotę podsiąść taką babę i jeszcze jej ze szczerego serca powiedzieć co nieco. Nie dlatego, że jakoś specjalnie lubię młodzież, wręcz przeciwnie, na co wskazuje chociażby tekst powyżej. Raczej cierpię na awersję do moherów oraz istnień wszelakich, które zagadują mnie w tramwaju i w ciągu pięciu przystanków są w stanie streścić historię swoich chorób oraz pokazać ropiejący paznokieć, który leczą od miesięcy. Któregoś razu radośnie sobie rzygnę i przestanie być tak zabawnie. Póki co słuchawki awansują do miana wynalazku stulecia. Muszę sobie tylko nabyć takie bardziej zagłuszające.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Tata

Nauczył mnie strzelać z wiatrówki, cyklinować parkiety, naprawiać i psuć różne rzeczy o dziwnym przeznaczeniu, kochać psy, pływać, patrzeć na motory, rozróżniać ryby, urywać się na piwo, włóczyć się po świecie, przeklinać, bronić swojej pasji, gotować grochówkę, mieć bałagan w piwnicy, oglądać filmy przyrodnicze, ironizować, doprowadzać do obłędu snobów, przedkładać ulubione starocia nad nowości, denerwować się polityką, nie ufać na słowo, sprawdzać, myśleć, czuć, przepraszać za błędy.
Tata.
Dziś kończyłby sześćdziesiąt lat.

Z wiekiem robię się do niego coraz bardziej podobna.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Dziwny przybysz

Po uczcie, jakich mało - wczoraj Gadjo Dilo, pierwszy raz, później przypomnienie Transylwanii i Vengo. Exils najmniej, choć też bardzo. Dziś odkrycie - od lutego Liberte, a ja nie widziałam. Durna ta miłość, człowiek się zapuszcza..!

Kiedy u Gatlifa śpiewają Manifeste robi mi się niezidentyfikowane i nienazwane coś w środku. Budzi się niepokój i pęd, byle dalej, mocniej, bardziej. I żadnych zasad. Ot, prawdę madre rzekła - to dlatego, że spłodzili mnie w Romanii. A ja kolejny rok nie byłam, ckni mi się, tęskni, marzy się, zamarza, rozmarza.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Zabija mnie ukrywanie własnej delikatności.

Złe sny mi się śniły. Gruz mi się walił w nich na głowę, starałam się nie spaść z czwartego piętra bloku na Chrobrego w Lublinie, a jedna taka pani, ubrana nie wiedzieć czemu w zimową czapkę, mówiła do mnie stojąc w progu mieszkania: nienawidzę cię. I miała taką rozpacz w oczach.
No co poradzę. Grzechy przeszłości ciągną się za mną. Już nic tego nie zmieni, mam dość. Prawie spłaciłam swój dług.  Ja zostałam sama i coraz mniejszą mam nadzieję, że to się kiedyś zmieni. W głębi serca naprawdę chciałabym umieć stworzyć dom. A jestem w takiej sytuacji, że nie dość, że nie wiem, czy umiem, to jeszcze nie ma nikogo, kto chciałby podjąć ze mną to wyzwanie, tak na poważnie. Każdego dnia coraz mocniej zdaję sobie z tego sprawę.
Już nie daję rady trochę. Chciałabym urodzić syna i grać z nim w rugby. Biegać z moim psem. Wieczorami mieć się do kogo przytulić. Ot, marzenia.
Póki co mogę tylko pójść jutro do baru na otwarcie sezonu i wypić parę piw, z których utarg idzie na konto krakowskich rugbistów. I dalej się łudzić, ze cała moja praca na ich rzecz jest czymś innym niż po prostu spłacaniem dawno temu zaciągniętego długu.

środa, 25 sierpnia 2010

Popłakałam się ze śmiechu przez telefon, bo...

...Eve bierze ślub z Piwnym.
Jedziemy. Za żadne skarby nie przegapię tej imprezy - patrząc na nich stojących przed ołtarzem postaram się przywołać wszystkie wspólnie wypite butelki wińska, kupione na spółę z Eve torebki z Barbadosa i wymienianie się gorsetami na seks.
Taa. Piękne czasy. Te twarze Irańczyków z domu obok obserwujących w niemym zachwycie, jak kopiemy mokry, angielski kawałek ziemi i zamieniamy go w cudny ogród, a później uprawiamy w nim sodomę i gomorę.
Ile to razy szamotałyśmy się po manchesterskim domu, poszukując zgubionych gdzieś wśród miliona ciuchów funciaków, żeby zanabyć w blaszaku na rogu czerwone winko - nie można tam było płacić kartą, a my z reguły płynnie pozbywałyśmy się wszystkich pieniędzy z gotówce zanim udało nam się wrócić z pracy do domu. Ile razy włóczyłyśmy się po Salford, tylko po to, żeby kupić u Hindusów kilka paczek dziwnych przypraw, a po powrocie do domu poszukiwać w internecie ich przeznaczenia i gotować egzotyczne potrawy, które zwykle kompletnie nie przypominały oryginału? Sobotnie wypady do Arndale i na kufelek ale do Odd. Targi rybne. Niegrzeczna bielizna, ze szczególnym uwzględnieniem pończoch i gorsetów za grosze z primarku i wymienianie się nimi w przestrzeni trzymetrowego korytarza dzielącego nasze sypialnie, w których polegiwali nasi kochankowie, błogo wyciągnięci na łóżkach i niczego nie świadomi. Kłótnie. Smażenie naleśników. Kacowe poranki i poważne wieczory. Zakupy w Granadzie. Podróże i włóczęgi.
Tym kochankiem z sypialni Eve był Pan Piwny, z którym za kilka tygodni zwiąże się świętym węzłem małżeńskim dopóki śmierć ich nie rozłączy i te sprawy. Moim był rugbista, aktualnie szczęśliwie żonaty. Ponieważ Eve jest wierna i wredna, oraz stoi murem za moimi plecami, powiedziała same złe rzeczy na mojego byłego narzeczonego, mimo, że życzę mu jak najlepiej. Stwierdziła też, że jego żona to autystyczna flądra na pograniczu normy intelektualnej, totalna masakra i tak dalej. I że nie dała jej pielęgnować naszych kwiatów, ani w ogóle wchodzić do naszego ogrodu. Oraz odraportowała mi nieszczęsne zaręczyny, które odbyły się w syfie w domu, a później poszli do asdy na zakupy (cyt.) Zakończywszy radosnym stwierdzeniem, że nie zamierza zapraszać dziada na ślub, abym się komfortowo czuła.
Matulu jedyna. Przyjaciółki są najważniejszym dobrem i darem tego świata. Przytulą i poklepią po pleckach, a jak trzeba - opierdolą z grubej rury. A jak przyjdzie co do czego, to będą murem stały za Tobą, chociażby miały w perspektywie spędzenie jeszcze kilku lat pod jednym dachem z Twoim byłym i jego aktualną partnerką i pewnie bardzo na rękę byłoby im utrzymywać pozytywne stosunki.

Dzięki Ci Jahwe i wszyscy święci za przyjaźń i ludzi wokół mnie, bo tych parę naprawdę bliskich osób chroni i broni przed zezwierzęceniem, popadnięciem w wieczną deprechę i zwątpieniem co do sensu żywota naszego amen.

piątek, 20 sierpnia 2010

Legalne porno dla babci

Nasi znajomi wystąpili wczoraj z zaproszeniem na ślub. Z wrażenia wlaliśmy w siebie wespół z Panem Niedźwiedziem płyn złocisty pienisty razy trzy pod rząd albo i odrobinkę więcej. Reakcja nasza nie była związana z samym faktem ślubu, gdyż zanosiło się na to od dawna (tzn od tych całych ośmiu miesięcy, odkąd para młoda się w ogóle zna); dotyczyła bardziej formy zaproszenia. A była to płyta. Dvd taka, z naklejką i wstążeczką. Na płycie znajdował się film, opowiadający historię pięknej (yyyyhyhy) panienki, która umie jeździć samochodem i gotować, a raczej kroić paprykę i smażyć cebulę i któregoś razu w czasie tego smażenia cebuli słyszy urocze trele wygrywane na saksofonie pod swoim oknem. Wiąże więc pościel dziewiczą wyprawną i zrzuca z owego balkonu, aby przystojny (yyyhyhy) saksofonista romantycznie mógł się po niej wspiąć na wyżyny pierwszego piętra. Po czym jedzą tą pokrojoną paprykę z przysmażoną cebulą i musi to być faktycznie pyszne, gdyż on wyciąga nagle pierścień złoty z wielkim oczkiem i proponuje jej zaślubiny, na co ona zrywa się zza stołu, siada mu na kolanach, śliniąco całuje i prowadzi za rączkę do sypialni, po czym drzwi się za nimi zamykają. Po chwili wynurzają się oboje i mówią do nas, czyli gości, w te słowa: jeśli chcecie zobaczyć to na żywo... itd. Oooooojejejej. Jak ja mam im powiedzieć, że ja raczej nie chcę zobaczyć na żywo, jak się bzykają. Szczególnie w sypialni za zamkniętymi drzwiami. Jakoś nie jestem specjalnie ciekawa.
No. I co tu odpowiedzieć na takie dzieło sztuki? Hm. Problem nie lada.
Zajmę się lepiej krojeniem papryki i smażeniem cebuli, to może mi Pan Niedźwiedź kupi pierścień z wielkim oczkiem. Różowy. Z kiosku. Za trzy pięćdziesiąt.

czwartek, 19 sierpnia 2010

No te preocupes, mi amor

No dobrze.
Stosunkowo szybko przeszły mi depresyjne klimaty - wciągnęłam w siebie kilka piw w kolorach i następnego dnia rano bardzo dokładnie wiedziałam, czemu już nie chcę zaposiadać doła. Ani z poważnego, ani z błahego powodu. Jak się ma doła, to się spożywa alkohol, z reguły w znacznej ilości. Jak się spożywa alkohol w znacznej ilości pali się też pyszne, śmierdzące papieroski. Jak się pali i się pije, to się rano czuje i wygląda tak, że łoż matko bosko, zabierzcie mnie stąd i nie każcie słuchać trzepotu skrzydeł motylich.
Posłuchałam sobie wczora z wieczora emou i wszelkich innych uwielbianych zwiastunów nieszczęścia w towarzystwie Pana Niedźwiedzia. Obejrzałam, wstyd się przyznać, cztery odcinki seksu w wielkim mieście oraz niezwykle durny film pod tytułem yo puta, w którym gra bardzo młoda i bardzo brzydka Denise Richardson, której szczerze nie znoszę. Film, jak nazwa wskazuje, traktuje niby o dziwkach, ale i tak nie wiadomo o co chodzi.  W międzyczasie pochłonęłam własnoręcznie wykonane klopsiki w sosie ze świeżymi kurkami zakupionymi na Kleparzu, wklepałam sobie wszędzie, gdzie się dało balsam z karmelem i cynamonem i od razu zrobiło mi się jakby lepiej.
Teraz jestem gotowa na odbębnienie tych trzech spotkań i jednej imprezy a'la bananowa młodzież, a później już mogę spieprzać stąd na trzy dni. Będę leżeć na trawie, sączyć różowe libalis i ewentualnie wykonywać ruch ręką mający na celu przekręcenie żarcia smażącego się na grillu.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Znaleziska

Na płytach sprzed kilku lat - zaklęte zdjęcia, zapiski, dawno zapomniane filmy. Otwieram z ciekawością kolejne anonimowe pudełka znalezione w rodzinnym domu.
Dlaczego nigdy nie nauczyłam się opisywania i porządkowania płyt? Gdybym znała ich zawartość kilku bym na pewno nie dotknęła.
A teraz jest tak, że znowu się obudziło. To takie dziwne stworzenie we mnie, przez które uciekam, odrzucam, jestem zdolna do tych wszystkich rzeczy, które mam na sumieniu. Zaraz jesień. Pora, kiedy jest się najbardziej podatnym. W głośnikach emou. Można sięgnąć po butelkę rioji i zapętlić przedostatni kawałek z albumu still pretty good year. Po dwóch godzinach przerzucić się na tessio. Na koniec seniorita tristeza. Święta trójca najgorszych czasów, święta trójca uwielbiana, a źle zwiastująca. Przy niej zdradzam, kłamię, wchodzę w siebie tak głęboko, że już dla niczego innego nie ma miejsca w mojej biednej głowie. Później trzymiesięczna deprecha i znowu coś zaczyna mieć sens. Koło się zapętla. Kolejni ludzie potraktowani jak szmaty. Kolejny raz, kiedy mi nie zależy, a wszyscy są tak durni, że nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Gapię się na odbicie mojej twarzy w barze w kolorach. I mam zdartego do krwi kciuka prawej ręki.
No dobrze. To się nie powtórzy. Już nie jestem dużą dziewczynką. Jestem kobietą, może jeszcze nie do końca, ale gdzieś tam się przeobrażam. Nie istnieje już otoczka odpowiednia do tego typu klimatów, żadnych wampirycznych mieszkań na Kazimierzu, żadnych romansów z piekła rodem i żadnej miłości do tego idioty.
Teraz kredyt hipoteczny, gotowanie obiadów i dwie prace. Słońce w domu i znajomi, których największym problemem jest alkoholizm.
O kurwa. Jak nudno. A może by tak ostatni raz..?

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Piwo w Lublinie, Rosół w Kraśniku.

Powiem tak - człowiek to jest jednak głupi.
Pojechaliśmy z Panem Niedźwiedziem w rodzinne strony, bo nas sytuacja lekko przymusiła i trzeba było dokonać odwiedzin. Wyruszyliśmy spowici spokojem i brakiem oczekiwań co do łikendu, ot, pozałatwia się, pogada i wróci do Kra.
A tu trzydniowa impreza nas dopadła, w obliczu której lubelszczyzna nas zmieliła, spopieliła i zmiażdżyła z pozytywnego wrażenia. Knajpy na lubelskiej starówce - cudo. Szewc jeszcze lepszy, niż trzy lata temu, a wtedy byłam tam chyba po raz ostatni. Tłum ludzi. Koncert Fanfar rumuńskich - o ja cię pierdolę, jeśli można się wyrazić. Kusturica na żywo na środku placu Po Farze, a później na dziko wśród ludzi o drugiej w nocy. Trebunie Tutki tak miłe i przyjemne, jak zawsze (milsze i przyjemniejsze są tylko z Voo Voo, ale to dlatego, że Waglewski od dwudziestu lat niezmiennie jest moim chłopakiem). Znajomi jacyś tacy fajni, każdy z innej bajki - ciekawie można gadać do rana. Piwo pyszne. Miasto żywe. Taksówki pod dom za trzynaście złotych. Upał i parno, duszo. Fredro w swojej nowej norce (poznaję jej ukochanego i go nie lubię). Aśka w ostatnich dniach ciąży. Na stole pyszne żarcie w wykonaniu niedźwiedziowej mamy. Niedzielne popołudnie w rodzinnej atmosferze - ręce lekko się telepią przez dwudniową popijawę, niczym się nie przejmuję. Biały cin cin z cytryną leczy kaca.
To, od czego uciekałam z takim zaparciem, sprawia mi teraz ogromną przyjemność. W drugiej strony doskonale wiem, że jest jeszcze lepsze dlatego, że nie mam tego na co dzień. Lubię Lublin, odkąd w nim nie mieszkam. I dalej twierdzę, że dwieście kilometrów z grubą nawiązką stanowi minimalną odległość, w której można znakomicie żyć z własną rodziną.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Aleksytymia

Całkiem niechcący zakochałam się w cupcake corner, cholera. I jeszcze w folky.
Zaczęło się od tego, że nasze wspaniałe miasto Kra zostało rozkopane na wszystkie możliwe sposoby, w związku z czym tramwaje i autobusy jeżdżą dziwacznymi trasami. Człowiek wsiada sobie rano do tego tramwaju, co zwykle, a zamiast pod pracą ląduje trochę jakby w innej dzielnicy. Takie uroki. W każdym razie naprawiając zawichrowania komunikacyjne i przebiegając dzikim pędem ulice, na których bywam bardzo rzadko, odkryłam cupcake corner. O matulu. Co za zguba. Mają takie babeczki, że pocałujcie wy mnie wszyscy. I te wielkie z fetą, pomidorami i szczypiorkiem zwłaszcza, i te na słodko, a na każdy dzień tygodnia coś nowego. Przepadłam.
Później zdarzyło się tak, że wlazłam na fejsbuka w momencie, w którym nie powinnam była wleźć i objawił mi się link do warszawskiego sklepu z pysznościami pod tytułem folky. A tam wina i to jakie! I octy, miody, oliwy, przetwory, na ten przykład konfitura z czarnych oliwek. I dostawa bardzo przyzwoita, bo od stu trzydziestu złotych wynosi ziroł. Buteleczka mojego ulubionego Libalis kosztuje jakieś trzydzieści procent mniej, niż w sklepie i po pierwsze w ogóle JEST - a to już coś, bo dostać ją w Krakowie to dość karkołomna sztuka.
Po tych dwóch odkryciach otworzyłam sobie wyborczą i przeczytałam artykuł o nowym odkryciu specjalistów od diet, którzy twierdzą, że nieumiejętność odchudzenia się może być związana z aleksytymią, dlatego że myląc nasze potrzeby fizjologiczne z emocjonalnymi zaczynami traktować jedzenie nie jako zaspokojenie głodu, ale nagrodę lub karę. Racja to. Ja tak mam. Kocham dobre żarcie w każdym możliwym momencie i raczej się nie zdarza, żebym nie pochłonęła tego, na co aktualnie mam ochotę, a mogę to mieć. Oczywiście, że jakiś czas temu byłam chuda (najchudsza w okresie manchesterskim, bo tak parszywego jedzenia nie ma nigdzie indziej, choć dostęp do przypraw mają świetny). Teraz cieszę się, jak tyłek mi się mieści bez problemu w spodnie z meteczką trzydzieści osiem, ale z drugiej strony, odkąd przestałam być niewolnicą własnej wagi i wyglądu, jestem osiem tysięcy razy szczęśliwszą osobą. Pieprzyć to. Żarcie jest naprawdę cudownym wynalazkiem.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Młyn

O mój Boże. Piszą na mnie paszkwile w krakowskich gazetach i na ogólnopolskich portalach rugby, przygniatają mi grzbiet odpowiedzialnością, z jakiej sama sobie znakomicie zdaję sprawę i doprawdy, nie trzeba mi o tym przypominać, że jestem jedną z niewielu bab w świecie rugby w tym kraju i że jeżeli za dwa miesiące nie wyczaruję stu kafli dla mojej drużyny to nici z grania w ekstralidze. Wiem, kurna, wiem, nie trzeba mi przypominać!
Chwilowo żyję tylko ruchami mającymi na celu dostanie tych pieniędzy. I nie byłabym sobą, gdyby mi się nie udało, no.

Trzymać kciuki.

czwartek, 22 lipca 2010

Kurestwo

Ahahahahahaaaa. Ten nierób siedzący na przeciwko mnie zarabia o tysiąc dwieście złotych więcej. Jest facetem. Bzyka tu taką decyzyjną dziewczynkę. W tym momencie przestaję się zastanawiać, czy rację mają wojujące feministki, co do których jakoś nigdy nie pałałam specjalną sympatią, bo osobiście uważam, że każdy tak się wyśpi, jak sobie pościele. A tu niespodzianka - mają dużo racji. Cholera.
Nie będę się przejmować czymś, na co nie mam kompletnie żadnego wpływu, ale przyznaję, że zrobiło mi się lekko nieswojo. Ten chłopaczek pracuje tutaj ze trzy miesiące i generalnie zajmuje się psuciem oraz sianiem zamętu i chaosu. Przychodzi do pracy w krótkich spodenkach i myli zakładanie firmy z branży budowlanej z przedszkolem. Robi użytek ze swojego penisa i prawdopodobnie ze względu na to w ogóle tu wylądował. Jak mi ktoś powie, że blond laski na posadach asystentek bossów wykorzystują do swojej pracy tylko cycki, a nie mózgi, to mu się roześmieję prosto w twarz. Faceci robią dokładnie to samo, i jakoś nie są nazywani sprzedajnymi dziwkami, tylko tymi, co to sobie radzą.

A swoją drogą - przykre, sprzedać się raptem za parę tysięcy. W ogóle sprzedać się.

wtorek, 20 lipca 2010

XXXL

Dzięki mi madre oraz madre niedźwiedziowej jestem jakieś piętnaście kilo grubsza. Cholera jasna psiakrew. Absolutnie nie będę się przejmować, nic a nic (kurwa, kurwa, kurwa).

------------------------------------------------------

Szczur ochrzczony. Stówka i dwa punkty karne na trasie Kraków - Lublin. Mogło być gorzej. Sto dwadzieścia na terenie zabudowanym złagodził tymczasowy awans społeczny na narzeczoną i moje nieudane próby wypięcia brzucha pod sukienką. Policjant okazał się łaskawy, choć mam teorię, że bardziej od moich wygibasów ujął go fakt pracy Pana Niedźwiedzia w gpsach użytkowanych przez służby mundurowe. Tak czy siak za tą kasę miałabym naprawdę przyzwoite perfumy. Z wyprzedaży.
Po słodkich czterech dniach nicnieróbstwa i napotykania panów w niebieskich giezłach powróciłam do pracy i toczę wokół błędnym wzrokiem - czegoś ode mnie chcą, dużo ode mnie chcą i to już natychmiast. Zwiałam w czwartek wieczorem po moim niechlubnym zbłaźnieniu się przed wicemarszałkiem i panią dyrektor pewnej instytucji (pani owa posiada naprawdę ładne okulary motylki od dolce & gabbana i jest to jedyna miła rzecz, którą jestem w stanie na jej temat powiedzieć). No, w każdym razie po tym strasznym czwartku byłam święcie przekonana, że mnie zniszczą i spopielą, ale jakoś tego nie uczynili. Dziś biorą odwet i wymagają nie wiadomo czego, więc pokornie wracam do roboty. Żeby nie było - władzy nad moimi myślami nie mają, w związku z czym już zacieram rączki w oczekiwaniu na wieczorne łobuzowanie na barce z okazji urodzin Camilli.

wtorek, 13 lipca 2010

Upał nas pożera

Zmiany, zmiany. Obrastanie przedmiotami. Wczoraj do rodziny dołączył nowy samochód Pana Niedźwiedzia. Jest z nami niecałą dobę, a coś mi się wydaje, że już ma większe prawa niż ja. Mnie pozostawiono obowiązki.

Pogadamy za miesiąc, no.

Jest potwornie, nieziemsko i niewyobrażalnie gorąco. Na myśl o wakacjach dostaję uroczej delirki, takiej z niecierpliwości. A to jeszcze nie wiadomo kiedy i nie wiadomo na jak długo. Jedno jest pewne - bez wakacji i wyjazdu do Rumunii oszaleję. W pełnym znaczeniu tego słowa. Od dwóch lat nie miałam porządnego urlopu, włóczęgi, zanurzenia stóp w piasku, picia tokaju w Tokaju i szlajania się po cygańskich wioskach. Zwa-riu-ję. Niech się dzieje co chce, jadę. Poczekam jeszcze do września i spieprzam stąd.

Póki co odkrywam nowe miejsca, w ramach zadośćuczynienia samej sobie za własną głupotę uprawianą od kilku ładnych miesięcy, przez którą eksploatowałam bary i puby lubiane przez Pana Niedźwiedzia, a przez mnie...yyy. Nawet nie o to chodzi, że nie lubiane czy coś, ale jakieś takie nijakie. Inny stajl. Teraz człowiek zmądrzał i stawia się, kiedy ciągną go tam, gdzie nie lubi. Efekt był przemiły - odkryliśmy barki. Trzeba w końcu wykorzystać mieszkanie w pobliżu Wisły, a nie ma nic przyjemniejszego, niż wychylenie wieczornego kufelka na wodzie, gdzie wieje wiatr, jest stosunkowo chłodno (i jebią komary).
To tak w ramach wyczekiwania na wakacje. Szybciej, szybciej, ja już poproszę!

środa, 7 lipca 2010

Nie wiem na czym stoję. Co się dzieje i co zdarzy się jutro.

Póki co schnie mi na paznokciach u stóp śliwkowy lakier.
Rośnie fasolka.

Oglądam na fejsbuku obrzydliwe zdjęcia kumpla z fiutem na wierzchu. To się teraz nazywa sztuka.

czwartek, 1 lipca 2010

Telewizor mówi.

Nie sądziłam, że kiedykolwiek to poczuję, a tym bardziej, że się do tego przyznam, ale jestem zmuszona kupić telewizor. Narzędzie szatana, czyli. Siedem błogich lat funkcjonowałam szczęśliwie nie wyposażona w to urządzenie, następnie obdarował mnie Brat z Wyboru w ramach odgruzowywania mieszkania (miał dwa), a teraz jeden mu się popsuł i potrzebuje tego drugiego, co to sobie u mnie stoi od roku, ogłupiając moją biedną głowę. Wstyd się przyznać, ale nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że nie będę mieć telewizora i nie obejrzę faktów! Tragedia. Ponieważ aktualnie zbieram na: Rumunię/spłatę karty kredytowej/ spłatę kredytu mieszkaniowego/ wyprzedaże w Zarze w tej właśnie kolejności, zastanawia mnie, gdzie upchnę na tej liście telewizor. I jakim cudem.

Pan Niedźwiedź grozi, że kupi sobie plazmę - do dzisiaj absolutnie nie reagowałam na te rewelacje, ale teraz odczuwam pewien rodzaj dyskomfortu. Dość potężny, szczerze pisząc.

----------------------------------------------

Zmieniając temat - w nocy z niedzieli na poniedziałek nastanie sądny czas i się okaże, czy mam zakładać związek terrorystyczny, starać się o nadanie mu statusu organizacji pożytku publicznego i rozpoczynać planowanie zamachu. Bo póki co to mlaskanie i popluwanie, którym raczą mnie media wywołuje nowe napady alergii. A ja głupia myślałam, że to topole.

środa, 30 czerwca 2010

Dupa słonia

W Krakowie poleciały z nieba kartki - pierwsze wrażenie, że prezydenci nam się produkują. A to tylko art boom festiwal. Piszę o tym dlatego, że przejawy sztuki nowoczesnej inspirują mnie ostatnio tylko i wyłącznie do tego, żeby walnąć łbem w stół. Solidnie. Pod Wawelem stoi żółty kombajn wypełniony w środku lustrami. Przy Grodzkiej balony tworzą coś na kształt jednoczłonowego placu zabaw dla dzieci rodem z koszmaru sennego (towarzyszy tej konstrukcji wściekle wyjąca dmuchawa), helikoptery z nieba zrzucają mi kserokopie młodzieńczych płaczów, żali i pamiętnikowych stroniczek traktujących o tym, jaki świat jest zły i nierozumiejący. Ano prawda.

Przez lata z zacięciem wchodziłam głową w sztukę nową, nieznaną, nierozpoznaną i stanowiącą dla mnie swoistą niespodziankę, nauczona, że wartością jest proces zrozumienia przez szukanie i znajdowanie kodów kulturowych, dróg prowadzących od/poprzez/mimo/do, wyszukiwanie kolejnych kroków rozwoju, swoisty dialog z tym, co było i jest, próba stanowienia tego, co będzie. Głęboko wierzę, że podobanie się/niepodobanie się nie jest tylko kwestią gustu, ale też stopnia rozumienia.
I teraz co. Teraz ja nie rozumiem, mimo prób i kilku podejść. Tu nie ma nic do zrozumienia, ani w tym żółtym kombajnie, ani w balonach, ani w kartach z nieba. To jest ściema i totalna pustka, a "artyści" próbują nam wmawiać, że ich wielkie dzieła są tak ogromne i porażające, że zwykłe żuczki nie mogą tego pojąć. Skutkiem tego wszyscy, którzy nie chcą, by uznawano ich za małe żuczki, kiwają zgodnie głowami nad artyzmem i wielkością tych przerażających tworów, a miasto wydaje pieniądze na ich promocję, za które z powodzeniem mogliby wyremontować mi kilka kilometrów ścieżki rowerowej koło domu.
Wstyd, żenada i obłuda, proszę państwa.

I teraz jeszcze muszę to napisać, bo żem sobie obiecała w duchu, póki dziada nie chroni immunitet - kaczka dupa słonia. No.

piątek, 18 czerwca 2010

Ja poproszę o Maroko rokokoko

Przyzwyczaiłam się raczej do tego, że bywają takie dni, kiedy nie ma czasu na nic innego poza pracą, następną pracą i jeszcze jedną pracą, natomiast przez ostatnie dwa tygodnie jest to stan permanentny i co najgorsze - do dziś całkiem niezauważalny. Miarka przebrała się rankiem, kiedy ocknąwszy się po czterech godzinach podrabianego snu zdałam sobie sprawę, że wczoraj byłam w pracy od ósmej rano do drugiej w nocy. I jakoś nie zarejestrowałam, że nie jest to zbyt normalne.
Pierdolę, nie robię. Tak ze trzy dni, bo potem będzie pewnie równie fajnie, albo i lepiej (skrócę sen do dwóch godzin na dobę..?)
Uparłam się na ten pieprzony certyfikacik po angielskiemu, który będzie mówił innym, że jestem najbeściejszym debeściakiem. Prócz tego nie oparłam się miłości do rugby i zaczęłam pracował w takim jednym miejscu, z którego nie mam póki co pieniędzy, lecz za to aż w nadmiarze cudnej urody widoki. I jeszcze codzienna etatowa praca. I jeszcze konsultowanie papierków krewnym i znajomym królika. I jeszcze to i tamto.
O kurwa kurwa, jaka ja jestem zmęczona!

Praca w nadmiarze ma dwie bardzo dobre strony - po pierwsze nie ma kiedy wydawać pieniędzy, więc logowanie na konto nie przyprawia o palpitacje serca, po drugie człowiek przestaje myśleć o głupotach (dowód w poprzednim poście). Tym samym pracoholizm ma szansę uleczyć mnie z wrodzonej durnoty.

---------------------------------------------

Niedawno odbyłam trzygodzinną rozmowę telefoniczną z miastem Warwsiową, w czasie której usłyszałam to, co od zawsze wiedziałam, mianowicie, że miałam rację. HA! Z jednej strony szkoda, że tak poniewczasie, z drugiej fajnie, że akurat teraz. Dlaczego? Bo do niedawna wiedziałam doskonale tylko to, czego nie lubię i nie chcę, a dziś doskonale definiuję przede wszystkim moje oczekiwania i nadzieje. Po raz pierwszy mój sztandarowy tekst zmałpowany bezczelnie z Brydźki pt "jestem samowystarczalną, świadomą siebie kobietą" nie jest tylko sarkastycznym żartem do piwa.

piątek, 28 maja 2010

Nie wolno grzebać w starych mailach

O pewnych sprawach lepiej zapomnieć - czasu nie da się cofnąć, trzeba być mądrym na bieżąco, a nie po fakcie. Kilka rzeczy boli, sporo niepokoi, a za jedną jest mi po prostu straszliwie i niewyobrażalnie wstyd. Cóż, jak na dwadzieścia dziewięć lat życia to całkiem niezły wynik. Zauważyłam, że ten temat co jakiś czas wraca, więc wypadałoby zebrać się w sobie i przeprosić, ale niestety ani nie ma jak, ani nie ma po co, bo mam wrażenie, że w ten sposób tylko rozgrzebię przeszłość. Usyfię szczęśliwe młode stadło małżeńskie, czy jak to się tam nazywa. A najbardziej, to jednak się boję - i to jest główny powód.
Nie trzeba pamiętać.

Dziwne jest to, że przedmioty trwają dłużej niż ludzie; banalne przedmioty, codziennego użytku. Ostatnio jakoś zwracam uwagę na to, skąd coś mam, tak mi się porobiło. I nagle co.
aparat foto olympus srebrny
dwie pary okularów
laptop
pół szafy podkoszulków
różne dzyndzle
amarantowy szal z Korsyki
zielona torba a' la shrek
piłka do rugby
czarny płaszcz z cotton clubu
różowy golf z Zary
zdjęcie Babci w góralskiej sukience z ryczącą małą mną na kolanach
zdjęcie Dziadka z nieryczącą małą mną w pasiastych śpioszkach
płyty
cała półka książek po angielsku
koronkowy stanik, kupiony do sesji wielkanocnej, w którym pozował Mumin na schodach mojego domu w Manchesterze; pamiętam, że na ramionach przypięte miał malutkie żółte kurczaczki!
czarny gorset, tak zwany "na seks"
granatowy polar italia rugby
biała koszulka england rugby z różą z ohydnych cekinków
okładka encyklopedii, która poszła do druku i dalej straszy w księgarniach
layout strony pewnego klubu, zmieniony dopiero kilka dni temu (po siedmiu latach! po siedmiu latach!)
dalej nie pamiętam, ale natykam się codziennie

To takie dziwne, że tego typu pierdoły tyle żyją. Powinny się już podrzeć, zniszczyć, zalać kawą, sprać, przedziurawić, być komuś pożyczone na wieczne nieoddanie. Szkoda mi ich po prostu wyrzucić, więc płacę wyrzutami sumienia. W końcu każdy ma jakiś szkielet wyłażący czasem z szafy.

środa, 26 maja 2010

Navy blue

Hahaha, grałam w kręgle. Do końca pierwszego piwa wychodzi mi świetnie, na początku drugiego nie wychodzi mi w ogóle, a później okazuje się, że minęły dwie godziny i skończył się czas. Nic to, może nawet nie będzie to moja pierwsza i ostatnia wycieczka kręglowa, bo zajęcie jest przyjemne i radosne.

Trzy dni nie było mnie w pracy, jako że szkoliłam się i uczyłam, nieustannie podnosząc swe kompetencje (przy jednoczesnym braku podnoszenia mojego jakże obfitego wynagrodzenia), więc dziś wodzę wokół siebie lekko nieprzytomnym wzrokiem, rozmawiając przez trzy telefony na raz i próbując się choć z grubsza ogarnąć. Wczora z wieczora zrobiłam się z naturalnej brązowowłosej brunetki na brunetkę granatową, bo a nuż mi to pomoże na legendarną inteligencję..? Póki co nie zanotowałam zmian w tym temacie, co nie zmienia faktu, że wyglądam trochę jak dziecko emo, a to dobrze nie wróży. Lubię robić sobie krzywdę wizualną od czasu do czasu - z biegiem lat nauczyłam się, że jak coś mi strzeli do głowy, to lepiej jest to zrealizować od razu, bo później będzie czas na odrastanie, przywracanie do naturalnego koloru, zarastanie dziur i takie tam. Im szybciej tym lepiej.

Dopszzzz. Koniec pieśni, wracam do pracy.

poniedziałek, 17 maja 2010

Koniec świata

Trzy dni w Konstancinie spędzone na praniu mózgu zwanym oględnie konferencją fundraisingu skutecznie wyleczyły mnie z przekonania, że chcę dalej bawić się w pieniądze. Moje podejście jest niepopularne i hałaśliwie zakrzykiwane, ponieważ fundraiser kojarzy mi się aktualnie li i jedynie z dziadem proszalnym. Skoro już nim jestem, to przynajmniej będę prosić w zbożnym celu, a nie na jakąś trzecią sektę. Nawet wiem na co, ale na razie cicho sza. Konferencja była tak sekciarska i zmanipulowana, że nie da się tego logicznie opisać. Nie dość, że w ośrodku prowadzonym przez księży, nie dość, że materiały szkoleniowe były pięknie oprawione w teczki pt. gość niedzielny, to jeszcze próbowano mnie nauczyć, że najlepszą metodą zdobywania funduszy jest chodzenie po kolędzie. Matko i córko. Jakby ktoś nie zauważył, ja nie jestem księdzem. Gwoli sprawiedliwości dodam, że zakonnicy zgromadzeni na tym spędzie mieli o wiele fajniejsze poglądy niż spora grupa osób świeckich angażujących się w akcje misyjne, wsparcie katolickich kobiet i tego typu wynalazki. Nigdy w życiu nie słyszałam takiego wrzasku agresywnej nienawiści dla wszystkiego, co odmienne - nie mówię tu o epatowaniu odmiennością płciową, gorszeniu i wyszydzaniu religii i tym podobnych sprawach, które mogą stawiać stosunki międzyludzkie na ostrzu noża, choć czy powinny, to temat na inny raz. Krzyki i kłótnie wybuchały z ust subtelnych pań i panów z powodu innego zdania na temat integracji europejskiej, tego, co kogoś śmieszy, a co nie, sposobu definiowana prikazu "ubiór elegancki" itepe itede. Wyjechałam stamtąd niepomiernie ucieszona i jednocześnie zmęczona głupotą ludzką. Spędziłam godzinę w autobusie miejskim, który w tym czasie miał dowieść mnie na centralny, a zdążył jedynie do Wilanowa, następnie zlokalizowałam metro, później jeszcze jeden autobus, następnie pieprzone, zapchane do granic możliwości IC, gdzie byłam atakowana przez klasycznego telefonicznego gadacza, ustalającego przez dwie i pół godziny podróży kwestię umaszczenia swoich psów, a później już tylko samochód, krakowski korek będący niezłym żartem w porównaniu z Warwsiową i wreszcie własne łóżko, które dosyć szybko zostało porzucone na rzecz kufla piwa w towarzystwie znajomych. Nienawidzę stolycy, coraz mniej jestem przekonana do kwestii fundraisingu (no, najwyżej, że mi wyjdzie mój niecny plan), chcę leżeć w dresie i oglądać durne komedie romantyczne, ale...

...leje od czterech dni i ma lać tak kolejny tydzień. Wszystko fajnie pięknie, tylko prawdopodobnie przecieka mi dach, a Wilga za oknem niepokojąco straszy wysokością, do której sięga woda. Widać ją z mojego czwartego piętra, a to już coś. Zachciało mi się kupować mieszkanie na romantycznym poddaszu, to teraz mam. Za cholerę nie wiem, co zrobię.
W ramach relacji z zatopionego miasta Krakatau powinnam dodać kilka zdjęć Wisły zrobionych wczoraj, ale wygląda to stanowczo zbyt przerażająco. Ciekawe, kiedy pozamykają mosty, a Podgórze zamieni się w krakowski Paryż, gdzie bynajmniej nie będę przechadzać się po zalanych chodnikach jako kobieta zwiewna i romantyczna, tylko raczej mokra i wkurwiona kura w żółtym sztormiaku i gumowcach w panterkę. Z różowym szlaczkiem.

piątek, 7 maja 2010

Starsza pani opowiada

W ten łikend powinnam podzielić się na części za pomocą krajalnicy - może wtedy udałoby mi się być w tych wszystkich miejscach, do których chcę pójść. Po pierwsze - jutro rugby (yeah, yeah!!!), po drugie miesiąc foto się zaczyna, a po trzecie festiwal etnodizajnu. Z miesiącem foto sprawa jest taka, że większość ludzi nie idzie oglądać wystaw, tylko się polansować - już powstają jakieś dziwne blogi prezentujące modę festiwalową, można sobie nabyć super wypasioną torbę ekologiczną uszytą z zeszłorocznych banerów, nałożyć czapkę ze śmietnika i okulary po dziadku, po czym pójść na całonocne kazimierzowanie jako część tego całego tłumu. Haha. Też tak miałam i to sporo czasu, przyznaję. Jeszcze dwa lata temu pierwsza leciałam na wszystkie wernisaże i bardziej niż na prace, patrzyłam na ludzi i dawałam patrzeć na siebie. Buzi buzi, rozmowy, śmiechy do obiektywu. Wstyd trochę, nie? Dlatego pójdę wieczorem chyba tylko do pauzy, bo ta z dzisiejszych wystaw budzi moje zainteresowanie.
Nie chce mi się brnąć w ten pieprzony, pieprzony lans, w którym mierni, przeciętni ludzie uznawani są za geniuszy tylko dlatego, że mają fajne gacie. Brrrr. Nie mam tu na myśli fotografów, czy całej festiwalowej publiczności, ale tą dziwnie mnożącą się część, która nagle od święta przebiera się pajacowato i chodzi błyszczeć i zniewalać, zapychając przestrzeń wystawową tak, że nie da rady obejrzeć tego, na co się przyszło. Wernisaże są świetnie, lecz coraz częściej czuję się na nich jak w kolejce do mięsnego.

Uff, rozlało mi się. No nic, znowu się ktoś poobraża, trudno.

--------------------------------------------------------------

Powolutku sobie siwieję, przeżywając od wtorku maturę mojej nadobnej sis. Przez trzy dni dzwoniła wielce uchachana, nawet po matematyce, która w moich czasach na szczęście nie była obowiązkowa, bo w innym razie do tej pory miałabym wykształcenie średnie niepełne, jeśli coś takiego w ogóle istnieje, yyy. W końcu dziś wzięło i pierdolnęło - ponoć zły był dzień i źle zaowocował, a jakie będą tego konsekwencje - to się zobaczy. Sis mam zdolną i mądrą, troszeczkę tylko leniwą, tak w normie. Siadła na tyłku bardzo konsekwentnie ucząc się do tego egzaminu, jeno panom układającym pytania pomyliły się tak jakby dziedziny nauki. Ot, geografia z historią, biologia z fizyką, a chemia z wiedzą o społeczeństwie. Ufając dość rozległemu pojęciu o otaczającym ją świecie, trzymam ja kciuki za mą sis, powoli siwiejąc, łysiejąc i tracąc w oczach jędrność skóry. Będzie chyba dobrze, bo jak ma być..?

środa, 5 maja 2010

Pernamenta inwigilacja

Jest taka sytuacja - macie w swoim życiu kogoś, na kim strasznie wam zależy. Nazwijmy to uczucie nawet miłością, wytaczając kaliber największy z możliwych. Z tą waszą miłością jesteście zaproszeni na uroczą mini imprezkę do znajomych, których wasza miłość nie darzy sympatią - oznajmia więc, że nie pójdzie tam, bo towarzystwo nie za teges. Dochodzicie do wniosku, że nie chce wam się tam iść bez waszej miłości, a tak naprawdę to nie chce wam się tam iść w ogóle, więc problemu nie ma i już. Fajne i w porządku wszystko. A chwilę później przypominacie sobie, jak kilka miesięcy temu sami poprosiliście waszą miłość o nie przebywanie w towarzystwie pewnej jednej osoby, bo wam to źle robi na cerę i ogólnie na komplementarną całość, a najbardziej źle to na serce, które nie wiedzieć czemu boli i tak skrzeczy żałośnie i zostaliście wyśmiani, wyżartowani i wyfochowani. W między czasie tak się jakoś przypadkowo zdarzyło, że wasza miłość dotykała innych kobiet, oglądała cycki w barze z gołymi babami, a wam robi wyrzut, że całujecie na powitanie wieloletniego kolegę. Który jest gejem, co stanowi mało istotny fakt.
I w tym momencie trafia was kurwica i szlag jasny, chce wam się wyć/rozpieprzyć coś, co urokliwie się tłucze/ zadać milion trzysta pytań o logikę wzajemnych relacji, z których wynika tylko jedno - kompromis nie istnieje.

Chlopie szanuj babę swą, kochaj i noś na rękach, bo inaczej to nikt się z nikim nie będzie bawił.

piątek, 30 kwietnia 2010

Joł, ziom

Na wystawce świetnie. Cztery bajkowe zdjęcia, a wokół - sami krewni i znajomi królika, a królikiem se mła. Wyszłam uchachana po pachy. Poza tym, tak z innej trochę beczki, fajnie jest wreszcie wyjść wieczorową porą z domu w przyodziewku pod tytułem prawie letnia sukienka i nic a nic nie marznąć.
A dziś piąteczek. Ponoć koleżaneczki urządzają sabat czarownic, ale być może odpuszczę sobie, żeby zyskać sobotni poranek. Posadzić bratki w słońcu.

środa, 28 kwietnia 2010

To był czas do przespania

Jakoś nic mi się nie pisało ostatnimi czasy. Latanie, bieganie, załatwianie, lazanii gotowanie. Dość już, dość, od dziś zwalniam i funduję sobie wszystko, na co ostatnio nie było wolnej chwili. Hurra! Rano, jadąc do pracy, z przymusu musiałam poddać się zwolnionej przez wszechobecne remonty energii miasta - spodobało mi się. Tramwaj zamarł na dobre pięć minut na Gertrudy, próbując skręcić w stronę placu Wszystkich Świętych, a ja zobaczyłam, jak słońce leniwie prześlizguje się po Plantach. Starsi ludzie odprowadzali do przedszkola wnuki, ktoś tarzał się po trawie z psem, kilka osób uprawiało jogging - pięknie. Tak sobie pomyślałam, że nie pamiętam, kiedy ostatnio poszłam na spacer, nie gdzieś - po coś - bo coś, tylko dla własnej przyjemności. Kiedy kupiłam na ulicy ciastko z kremem i kandyzowaną wisienką. Kiedy wąchałam pomidory na Kleparzu i dawałam się namówić mojej babie, która przez zaniedbanie już nie jest moja babą, na kupno pysznego, ohydnie śmierdzącego buncu. I tych ogóreczków kiszonych, o matulu...
Uwaga stop. Znowu sama siebie wkręciłam - gry i zabawy w idealną panią domu sprawiają, że finalnie nic nie cieszy, wiedzy ubywa, szarości przybywa, nie trzyma się ręki na pulsie i nie wiadomo, co w mieście piszczy. Gwoli sprawiedliwości - nikt mi nie kazał pichcić, prasować i takie tam, jakoś sama tak chwilowo zdurniałam, a męska połowa i tak nie docenia. Bardziej by doceniała ta moja męska połowa, gdyby nie było oczywiste, że znajdzie na stole ugotowany obiad, a w szafie pachnące koszule. No tak. Zdaję sobie sprawę, jak to durnie wygląda. Basta, kochanie, basta. Ile ty masz lat, że się zachowujesz jak własna babcia i to do tego sama z siebie? Wstyd, hańba i zapadanie się pod ziemię.
Na popołudnie plan jest następujący: pomidory i świeża bazylia na Kleparzu, kolorowe rajstopki, najlepiej amarantowe, wizyta w przybytku los kosmetikos na Świętej Anny, po której się nabiera nowej energii, a w domu - wciąż czekająca na swój czas nowa Ania - od soboty jeszcze nie słuchana, aaa! A jutro - obojętnie od stanu niechcieja i lenia, obowiązkowo wernisaż Masy. Pocałujcie mnie wszyscy w dupę, wracam do formy.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Dwadzieścia i pięć i cztery

No tak. Nadszedł ten ostatni rok, kiedy mogę mówić, że mam lat dwadzieścia kilka. ( tutaj oklaski)

Od rana ćwierka mi telefon, a profil na wszechobecnym fejsbuku puchnie od życzeń i uścisków. Miłe. Przyjaciele i jednocześnie sąsiedzi tuż po północy uraczyli mnie gromkim sto lat i magiczną skrzyneczką z lansiarskimi przyrządami do wina. Cieszyłabym się tak samo, gdybym dostała kapsel - to, że pamiętali, to, że im się chciało jest najfajniejsze i najbardziej łachoce w serce.
Dla odmiany rano, po trzech telefonach od najbliższych, dostałam sms z pozdrowieniami z Manchesteru. Od el novio viejo. Popatrzcie, no jak te historie się dziwnie plączą - swego czasu wyciągał mnie za fraki z tego miasta, mając trzy miliony argumentów, a teraz, po latach, sam w nim wylądował. Chwilowo, ale zawsze. Mam kupę niezdrowej uciechy.

Dziś, z okazji mojego prywatnego święta, które bardzo bardzo lubię, chciałabym takiej zwykłej codziennej czułości, dużo dobrego czilałtu w uszach, pysznej kolacji, której nie musiałabym gotować ani po niej zmywać i spaceru nad Wisłą. Bo wiśnie kwitną, proszę państwa. I miło się tamtędy idzie do Kolorów, gdzie można na koniec dnia wychylić kufel urodzinowego z cytrynką.

O. I obejrzałabym jeszcze nowego Woody'ego Allena.
Strasznie dużo tego bym chciała!

czwartek, 15 kwietnia 2010

Inn

Najśmieszniejsze jest to, że w Krakowie zabrakło wolnych miejsc w hotelach. Te, w których cokolwiek zostało, windują ceny pod niebiosa - od 3000 pln w górę. Za dobę, żeby nie było. Na gumtree roi się od ogłoszeń typu: wynajmę mieszkanie czterdziestometrowe na czas uroczystości pogrzebowych, dwie godziny spacerem od rynku, okazyjna cena 2000 pln za dobę niezależnie od ilości osób. Jazda. Może zastanowię się nad wynajęciem dachu, skoro widać z niego Wawel jak na dłoni.

Jest strasznie i śmiesznie. Ludzie powariowali, a o logicznym myśleniu nie ma kompletnie mowy. W tej sytuacji posłucham sobie Massive Attack, bo to mi zawsze dobrze robi i upieczemy sobie z Panem Niedźwiedziem defloracyjną szarloteczkę.

środa, 14 kwietnia 2010

A jednak skomentuję, dla samej siebie.

Bo przegięli chłopacy równo. Wawel?! Jak to Wawel? Gdzie rozum, pytam? Siedziałam cicho jak mysz pod miotłą, ale jak mi już weszli z decyzjami w przestrzeń mojego miasta, to będę wypowiadać się głośno i wyraźnie. Jako i na wczorajszym proteście na Franciszkańskiej pod apartamentami Dziwisza, co się zdziwił. Zdziwisz. Dziś też się wybieram. Decyzja podjęta, Obama zaproszony, Balice przyjmą osiemdziesiąt samolotów choć mieszczą siedemnaście, ale co tam, a szary lud ma siedzieć cicho i uszanować pamięć. Taaa, jasne.
Zginęło tragicznie dziewięćdziesiąt sześć osób. MIĘDZY INNYMI prezydent z małżonką. Stolica już dawno temu została przeniesiona do Warszawy, Lech Kaczyński pochodził z Warszawy i całe jego życie z Warszawą było związane. Naturalnym miejscem pochowania prezydenta warszawiaka jest Warszawa. Skąd Kraków i Wawel? Gdzie do królów polskich? Z czym do najważniejszego symbolu historii i tradycji naszego państwa? Z całym szacunkiem dla prezydenta, choć nigdy moim prezydentem z wyboru nie był - jest tylko jedną z kilkudziesięciu innych ofiar. Był reprezentantem Polski, nie monarchą. Nie bohaterem.
Wiem, że miasto zarobi. I to sporo. Wycieczki szkolne będą tłumnie przyjeżdżać przez najbliższe pięć lat, a ceny biletów na Wzgórze Wawelskie wzrosną o kolejne 50 pln, choć i teraz są droższe od tygodniowych wejściówek do Luwru (!!!). Dla turystów krypta Piłsudskiego stanie się kolejnym obowiązkowym punktem programu, pomiędzy uchlaniem się na Kazimierzu a wycieczką do Auschwitz. Taka prawda, nie bawmy się w piękne słówka. Wiem, że decyzja podjęta i żadne protesty na Franciszkańskiej tego nie zmienią, jednak moja wizja demokracji polega na tym, że nie wyraża się swojej opinii tylko po to, żeby coś się stało lub aby czemuś zapobiec, ale też po to, żeby zamanifestować swoje przekonania. Bo być może teraz odezwało się kilka tysięcy osób tylko, ale przy następnej okazji odezwie się ich pięć razy więcej. I może wreszcie ci na górze zobaczą, że nie mają nad nami żadnej władzy i nie mogą kierunkować naszego myślenia pod płaszczykiem szacunku, honoru i innych pojęć z tej beczki. Jakim cudem racjonalni, trzeźwo myślący ludzie dają się omotać takiemu jednemu panu z przerośniętym ego? I czemu znowu taki drugi pan, z jakimś różowym plackiem na głowie i w złotej sukience, będzie mi mówił, jak ja mam się czuć i co ja mam robić? Nie, ja się nie godzę. I tyko tyle.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Ode mnie jest tak:

Czuję się na tyle małą mróweczką, że powstrzymam się od komentowania i wyrażania własnej opinii. Poszłam pod Krzyż Katyński, zapaliłam znicz, a później wychyliliśmy z przyjaciółmi po kufelku, wymieniając się swoimi odczuciami. Tyle.

poniedziałek, 29 marca 2010

Chlopacy wdupili koszmarnie z okazji rozpoczęcia sezonu na jajo. Płacz i zgrzytanie zębów.
Ciotka Diu i Pan Niedźwiedź wdupili jeszcze straszniej w miniony łikend - niewyparzone gęby, egocentryzm i obrażalstwo potrafią narobić wiele złego. Mam nadzieję, że miłość potrafi za to naprawiać.
Sajboran wdupiła narzygawszy do torebki od Zary, w której były paszporty.
Breżniew wdupił na Słowacji przekraczając prędkość o głupie kilka kilometrów i płacąc mandat w wysokości 50 oiro, za które wspomniana wyżej Sajboran chciała sobie kupić nową torebkę od Zary w miejsce tej, którą zarzygała.

Nie powiem, bardzo udany łikend.
Całe szczęście, że jest już poniedziałek, człowiek siedzi radośnie w pracy i przebiera w tych sreberkach (nawet mimo tego, że z okazji przesunięcia czasu kwestia mojej przytomności w godzinach porannych była dość dyskusyjna), w międzyczasie szukając jakiegoś miłego przepisu do upitolenia wieczorem.

piątek, 26 marca 2010

Bună ziua primăvară!

Ajajaj. Słyszał ktoś nowy singiel Massive Attack? O mamusiu miła! Chyba sobie siądę nad Wisłą na słoneczku, podwinę nogawki szerokich gaci, włosy zwiążę w kucyk byle jak, oczy zmrużę mimo ciemnych szkieł muchowatych i będę planować rozrabianie. Opcja druga - zainauguruję wreszcie sezon dachowy, otworzę winko i będę machać gołymi stópkami nad mą ulicą. Taaaaka muzyka! Idealna do płatania figli i myślenia o nich!

słońce słońce słońce
aż chce się włóczyć, łazęgować, śmiać się do rozpuku, pamiętać zawsze, że mundurki obowiązki rachunki zobowiązania - to wszystko nie ważne, nie istotne, trzeba odbębnić mimochodem, a cała reszta - to dopiero!

Przyjeżdża dziś Tom z Rumunii, czekam z niecierpliwością na opowieści i historie, co tam w moim kraju ulubionym, który zaniedbałam okropnie, bo odwiedziłam go ostatni raz ponad rok temu! Rumunia, hej, to taki mój symbol prywatny, symbol radości i luzu, ale też zmian i zmagania się z rzeczywistością, podejmowania ważnych decyzji i przepracowania w sobie spraw, których wcześniej odpuścić nie umiałam, choć wiedziałam, że koniecznie tak trzeba. Mam nadzieję, że lato albo jesień tego roku będą rumuńskie. Wyciągnę się na łąkach pod Viscri, wypiję piwo w tej cygańskiej posiadalni w Targu Mures i znów będę fotografować cycki starszych pań z wysokości wieży zegarowej w Sigishoarze. Muszę wreszcie otworzyć podręcznik do rumuńskiego w innym celu niż tylko przeczytanie nazwiska autorki, hm.

środa, 24 marca 2010

Cała to jest filozofia

Żałoba jest. Moje conversy odmówiły współpracy. Szare w jasnoróżowe kwiatki, co to ze mną pięknie się dogadywały od 2007 roku i czarne podróby z balonikami i ostrym amarantem w środku; wsparłam ich nabyciem rynek chiński jesienią roku pańskiego 2009. Bo ładne, yyy. Wniosek taki - produkt oryginalny za 300 pln wytrzymał chodzenie mą ciężką stopą przez bite trzy lata, przeżył szlajanie się po bezdrożach krajów ościennych, był cudownie wyprofilowany i wprowadzał mnie w dobry nastrój. Produkt podrabiany kosztował 40 pln i nadawał się do użytku na oko przez trzy miesiące, obcierał jak jasna cholera w wyniku czego me stópki notorycznie ozdabiały bąble, a jego jedyną zaletą była niezaprzeczalna uroda. Problem w tym, że nie jestem durnym facetem, żeby wiązać się z kimś na dłużej tylko dlatego, że jest ŁADNY, więc wybór jest prosty. Waham się tylko, czy uszczęśliwić się conversikami w panterkę, tymi z The Who lub ewentualnie takimi z napisem this is not a shoe. Istnieje też szansa, że zwieje mnie w stronę tych czarnych skórzanych clarksów, co tom je wczoraj oglądała namiętnie z Wieśniarce, ale ostatnimi czasy jestem na bakier z ową firmą, bo mi się zrobiła taka dziurka w skórzanych oficerkach nabytych w 2008 za pół pensji i w związku z tym powinny jeszcze wytrzymać w dziewictwie, a nie dziurawić mi się na prawo i lewo.

Kupno butów to sprawa, która stanowczo mnie przerasta. Pana Niedźwiedzia też, choć on ma inny problem - po prostu nic mu się nie podoba, no, poza glanami. Kupi mu się nowe glany, wytnie otwór na palce i piętę - będą subtelne sandałki, jak znalazł.

czwartek, 18 marca 2010

Czekając na (film, sezon i cud)

Gdzie jest Invictus w kinach, pytam?! No gdzie??? Dała Bozia rozum co poniektórym, czy etam? Spraszają mi do miasta miłościwie nam panującą głowę państwa, chcą uhonorować obywatelstwem grodu (na szczęście skończyło się na pogróżkach), angażują się we wszystkie możliwe sprawy, wymyślają i knują, a Invictusa jak nie było, tak nie ma. A powinien być wyświetlany od 12 marca, notabene.
Zła i zniesmaczona.
Chwilami myślę, że może to i lepiej, że rugby nie jest u nas bardzo popularne, bo dzięki temu nie zeświniło się jak piłka nożna i inne takie, ale to jednak nie jest prawda. To najpiękniejszy sport na świecie i nic nie zastąpi atmosfery stadionów, gdzie kilkadziesiąt tysięcy ludzi wydziera radośnie gardła, nie istnieje coś takiego jak sektory, wszyscy stukają się piweczkiem po położeniu punktów nie ważne przez kogo, a wśród kibiców na luzie egzystują staruszkowie i małe dzieci ubrane w śpioszki ulubionych drużyn rodziców. Widziałam na żywo Sebastiena Chabala, z odległości trzech metrów, acha! Długo tego nie zapomnę... oj. Oglądałam mecz Pucharu Sześciu Narodów w rozwrzeszczanym angielskim barze, gdzie wszyscy mieli na sobie koszulki Irlandii grającej wtedy z Francją. Jeden jedyny facecik ubrany był w niebieską koszulkę z kogutkiem. Francja wygrała, sto osób stukało się z nim kuflami gratulując zwycięstwa - u nas by zajebali. Kocham rugby i całą tą kulturę, od lat. Bardziej czuję wiosnę odliczając dni do rozpoczęcia sezonu. Mam milion trzysta zdjęć meczowych własnego autorstwa i na koncie projekt okładki pierwszej polskiej encyklopedii rugby, napisanej przez mojego eks prawie-teścia;) Kilka śladów na ciele i kilkanaście w środku z czasów istnienia żeńskiej drużyny. Jak idzie zima to wyskakuje mi pod dupą taka bula śmieszna, będąca wieczną pamiątką z jakiegoś wielce udanego treningu. I tak dalej, do usranej śmierci, bo mogę o tym wciąż i zawsze i bez ustanku. No co, każdy ma swojego bzika, tak?
Wracając do tematu głównego, bardzo mi przykro i źle, że żadne kino w mieście Kra nie wyświetla rewelacyjnego filmu o rugby, który wszak by im się pięknie sprzedał, bo i Damon gra i Eastwood reżyseruje, historia oparta na postaci Mandeli, a chłopacy z RPA to tak trochę przypadkiem tam są, bo poszli za swoim kapitanem, co to intrygę polityczną w zbożnym celu uknuł. Ładne klaty mają, mówię wam. Może to przekona tych od kin, że warto?
A ja w tak zwanym międzyczasie zanabędę jednak kalendarz naszych gladiatorów z błoń, haha. Co prawda Francuzi jako pomysłodawcy całej zabawy zawsze mają lepszy, ale nie mogę odmówić sobie przyjemności oglądania co rano gołych ciał chłopaków, z którymi nie jedną rzecz się kiedyś zmalowało.

poniedziałek, 15 marca 2010

Bonanzą przez Stare Budy Radziejowskie

Powróciwszy. Odetchnąwszy z ulgą. Alko paruje mi chyba nawet spod paznokci, aczkolwiek jego stężenie nie było ogromne, jeno wciąż obecne i systematycznie uzupełniane, co jest znacznie gorsze i bardziej męczące od bogobojnego nawalenia się, pójścia spać jak ta kłoda oraz przeżycia kilku godzin na ciężkim kacu. Spędziłam boski łikend z Łolesem i Aneczką, udało mi się za bardzo nie oglądać Warszawy będąc w niej jednocześnie, podróżowałam cud miód pociągiem typu bonanza oraz nie zgubiłam się w Złotych Kutasach przy próbie nabycia pożywienia, co akurat jest zasługą Pana Niedźwiedzia, bo ja gubię się nawet pomiędzy dwoma blokami, co dopiero tam.
No.
Jestem potwornie, potwornie zmęczona, ale wybitnie usatysfakcjonowana, choć nie udało mi się spotkać ze wszystkimi z którymi spotkać się chciałam oraz obiecałam. Bywa. Może nie zabiją.

-----------------------------------------

Z innej beczki - u Łolesa i Aneczki w kuchni, wśród miliona zdjęć wisi sobie skromniutka fotka mojej osoby w towarzystwie Mojego Chłopaka, Który Się Ożenił. Notabene, uroczystość ta miała miejsce całkiem niedawno, a mnie na wieść o jej dokonaniu nieźle siepnęło. Wiadomości o zaręczynach i planowanym obrządku nie ruszyły mnie wcale, ale gdy klamka zapadła - polały mi się w środku łzy czyste rzęsiste. Życzę mu jak najlepiej i cieszę się, że ułożył sobie życie, ponieważ zachowałam się w swoim czasie bardzo, bardzo nieładnie. Okropnie wręcz. Za takie zachowanie idzie się do piekła. Męczył mnie wstyd i wyrzuty sumienia, a tak - już wiem, że jest ok. Raczej nie zamierzam dzwonić z przeprosinami ani życzeniami na nową drogę życia, bo jest dobrze tak, jak jest, ale przyznam, że dokonane zaślubiny sprawiły mi obok uczucia ulgi także przykrość. Dlaczego? Bo przeglądając moją szafę namierzyłam w niej ciuchy, które kupione były w czasie naszego związku i nagle zdałam sobie sprawę, że durne szmaty lepiej przetrwały niż ciepłe uczucia między dwojgiem ludzi. Strasznie dołujące. Wiadomo, że przedmioty przeżywają człowieka, jest to naturalne ale jednak daje do myślenia. Na logikę - tak nie powinno być.

piątek, 12 marca 2010

Wawa wrr wrr

Łoles i Aneczka wyprawiają jutro party w mieście ojczyźnie diabła czyli stolycy. Oczywiście jadę. Oczywiście nie wiem, jak to tam będzie z tym moim przyzwoitym zachowaniem, bo muszę obgadać z dziewczętami wiele spraw niecierpiących zwłoki, a to się wybitnie dobrze robi przy wódeczce. Ekhm.
Gotuje mi się krew i coś czuję, że zdarzy się jakiś miły rozpieprz. W moim wykonaniu. Yeah.

------------------------------------------

Brat z Wyboru był łaskaw powrócić z Edynburga, w związku z czym odebrałam wczoraj raport sytuacyjny, którego głównym przekazem był fakt niesamowitych wprost wyprzedaży, przez co długi długami pozostaną, ale za to zwiększyła się stanowczo zawartość szafy. Brata z Wyboru, znaczy. Moja szafa nie odnotowała większych zmian, a długi jak były tak są. Kompletnie nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

wtorek, 9 marca 2010

Tie a yellow ribbon round the old oak tree

Quirk quirkiem. Nie ma to jak konsekwencja. Piałam wczoraj na temat stylu starszej pani, po czym z wieczora, jako królowa życia i artystka oddałam się spożywaniu soku z chmielu w towarzystwie koleżaneczek. Tak z okazji świętowania płci.
Dziś mam w głowie łapacza myśli ciężkich, na którego faktycznie zasłużyłam, więc nie będę zgłaszać pretensji. Jakby za karę, od wczoraj w mojej pracy trwa jakiś większy remont, w związku z czym przez cały dzień walą mi nad głową młotem pneumatycznym. Jestem totalnie zachwycona.

Z innej beczki - fejsbuk zrobił mi przemiłą niespodziankę kontaktując mnie z eks wpółlokatorką z czasów manchesterskich. Obgadałyśmy najpilniejsze sprawy umawiając się na spotkanie za miesiąc i już szczerząc zęby z radości. Obejrzałam kilka zdjęć. Przypomniałam sobie kilka spraw. Obudziłam trochę moralniaków i wyrzutów sumienia. I w końcu zastanowiłam się, jakby wyglądało moje życie, gdybym podjęła inną decyzję. Pewnie miałabym teraz przynajmniej jedno dziecko, nie paliłabym papierosów, pielęgnowała żywopłot wokół domu i codziennie dostawała milion trzysta wyrazów miłości. Nie miałabym zielonego pojęcia o aktualnych wystawach i żyłabym w nieustannym poczuciu niespełnienia. Kolory śniłyby mi się po nocach.
A tak już wiem. Artystką jestem raczej tylko w codziennych sprawach. Artystycznie i wybitnie to ja gotuję obiady i piję piwo, artystycznie gapię się w niebo i kłocę z przyjaciółmi. Wyraziście i namiętnie. Ale kariery raczej nigdy nie zrobię, z różnych przyczyn. Wiem wreszcie też, że to, do czego tak tęskniłam i co chciałam osiągnąć, jest niezłym syfem i śmiertelną dawką samotności i wypruwania sobie żył, a to, od czego uciekałam, jest tak naprawdę jedyną historią, w której czuję się pewnie i szczęśliwie. Człowiek był nie ten, ale scenariusz - owszem. Dziadzieję. A może już się wyszumiałam. A może mam po prostu staropolskiego kaca.

----------------------------------------------------------

Przez cały okres mieszkania w Manchesterze nienawidziłam tego miasta z całego serca, tęskniąc za Krakowem i pielęgnując w sobie mocne postanowienie przeprowadzki. Manchester jest piękny - ma wspaniałą architekturę, bezpłatne muzea, gdzie można błądzić godzinami, fajne knajpy i trzysta milionów sklepów z zajebistymi gadżetami. Ma świetne sex shopy i jeszcze lepsze kluby jazzowe. Kamienice z kutymi schodami przeciwpożarowymi. Cudowne dworce. Punktualną komunikację miejską. Miks kulturowy.
Po mojej słynnej w pewnym gronie ucieczce, Kraków był najpiękniejszym miejscem na świecie! Zachłysnęłam się nim po brzegi i zachłystuję się nadal, codziennie, nie jestem jednak tak bezkrytyczna jak kilka lat temu. Jasne, że wpływ na moje takie a nie inne odbieranie miasta mieli przede wszystkim ludzie i prywatna sytuacja, w jakiej się znalazłam. Jasne, że teraz łapię się za głowę, dumając nad własną głupotą - rzucić świetnie płatną pracę, perspektywy i kawał zajebistego życia dla porannej kawy w kolorach i pracy za marne grosze oraz przede wszystkim dla el novio viejo, który finalnie jakoś tak się zagubił pośród nóg dziewiętnastoletniej pseudoaktorki. O ja cię pierdolę. Miałam więcej szcześcia niż rozumu, że spadłam na cztery łapy, może nie do końca stabilnie, ale jakoś.
I tak dziś pomyślałam, że jak nadaży się okazja, polecę sobie na parę dni do Manchesteru. Ciekawe, jak się będę tam czuć.

poniedziałek, 8 marca 2010

Thank god I'm a woman

Uch. Dziś jest święto, całkiem niepotrzebnie bagatelizowane i okraszane synonimem komunistycznego wymysłu. A nieprawda wcale. Płeć żeńską należy kochać i szanować jak najbardziej na co dzień, zarówno przez mężczyzn, jak i przez same kobiety. Jako i płeć męską. Nie ma wyjątków. Jednakowoż święto płci własnej jest obrządkiem miłym, sympatycznym i godnym czułego pielęgnowania. Oszczędźmy sobie rajstop z kiosku oraz kostki mydełka Fa, aczkolwiek wiechciem żółtych tulipanów wcale bym nie pogardziła. Bo ja szalenie lubię dostawać kwiaty, a zdarza się to bardzo rzadko. Szczerze, to nie zdarza się to wcale.

Ostatni tydzień był dość intensywny i dał mi sporo do myślenia. Zorientowałam się całkiem na brak szaleństw i obrałam drogę starszej pani lubiącej spędzać czas za miastem. A tak. I bardzo mi z tym dobrze. Główka nagle bardzo klarownie pomyślała, że wcale, ale to wcale jej nie zależy na lansie, pozostawaniu na odpowiedniej pozycji w tzw. światku artystycznym i wożeniu tyłka tam, gdzie wypada go usadowić, na znajomościach z branży i tego typu cudach wiankach. Powiedzmy sobie prosto z mostu: to męczy. Trzeba non stop trzymać rękę na pulsie i stosować nieustanną autopromocję. A chuj. Nie zależy mi na zrobieniu kariery. Jestem już na takim etapie, że chcę swobodnie pić kawkę w dresie wystawiając nos do słońca i zwyczajnie mieć sprawdzone, choć nie koniecznie liczne grono przyjaciół oraz szczęśliwy związek z jednym człowiekiem, co to może i nie jest idealny, ale przynajmniej się stara. Z chęcią przeprowadziłabym się na jakiś czas do leśnej głuszy i zostawiła za sobą to całe wielkomiejskie gówno.
A tu się tak średnio da.
Jadę za tydzień do stolycy.
Słucham rozważań Pana Niedźwiedzia wybierającego telewizor za milion trzysta tysięcy dolarów.
Ryczę z radości do słuchawki telefonu, bo po drugiej stronie usłyszałam zdanie: będziesz ciocią.
Przebieram nóżkami jak ta koza czekając na premierę Alicji, a potem robię wzdechy zachwytu oraz jęki przerażenia, bo mi wielki motyl w 3d próbuje wlecieć w głowę.
Wyciągam z szafy słoneczną kieckę, czekając na ciepłe promienie głaszczące po plecach.

wtorek, 23 lutego 2010

Na onecie znowu artykuł o depresji. Siedzę w pracy i mam łzy pod powiekami. Ciągle dostaję po głowie, ciągle dostaję po głowie.

Panie Boże, Jahwe i wszyscy święci czy jak wam tam. Nie mam już siły na walkę z wiatrakami. Ciągle czuję taką duszącą gulę w gardle.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Delfina?!

Dosyć. Trzy dni goszczenia rodziny plus w perspektywie najazd mojej nadobnej sis z jej adoratorem napawają mnie uzasadnioną odrazą i rozpaczą. Już pamiętam, czemu mieszkam sama, czemu wyniosłam się z domu jak tylko nadarzyła się okazja i dlaczego 240 kilometrów dzielących mnie od familii stanowi odległość idealną. Pamiętam też, czemu nie mam dzieci i jednocześnie zabijam w sobie popiskujący cichutko instynkt macierzyński. O nie, nie dam się wrobić.
Dwucentymetrowa warstwa syfu zaścielającego moją podłogę po najeździe małych kuzynków składała się w większej części z substancji lepkich, wśród których walały się niedokończone wycinanki, denka od jogurtów, pourywane części resoraków i różne elementy niezidentyfikowane, za to utytłane w kolorowej mazi złożonej z galaretek, deserków czekoladowych oraz okruchów ciastek ( na oko była to szarlotka). Sprzątałam trzy godziny z karkiem przygiętym do podłogi, gdyż ponieważ kilka godzin wcześniej skończyłam upojną imprezę uczczenia nowej jaskini Pana Niedźwiedzia, w czasie której piłam bimber i odświeżałam moją długoletnią przyjaźń z kulturalnym tańcem zwanym pogo. Zapomniałam o skutkach ubocznych takiej zabawy, których doświadczałam wszak regularnie przez całe liceum, zakładając w co poniektóre ranki skarpetki przy pomocy lustra.

Poza tym pierdolę. Zawsze wychodziam z założenia, że trzeba zachowywać się w miarę przyzwoicie i być miłym dla ludzi, choć gdybym częściej budziła w sobie uśpioną sucz pewnie oberwałabym po tyłku osiemset milionów razy mniej. Generalnie jest tak, że co się samemu daje to do nas wraca, więc dla spokoju własnego sumienia staram się pewnych ruchów nie czynić (a że czasem nie wychodzi to już inna sprawa, choć stare przysłowie mówi, ze dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane). No, w każdym razie miłość bliźniego właśnie mi się skończyła, a raczej wyparowała z cichym sykiem. Po prostu mam dość znoszenia pewnych osób i zachowań w moim towarzystwie i raczej nie jestem przywiązana do nikogo na tyle, żeby to dłużej tolerować. Wolę się kulturalnie pożegnać i pójść swoją drogą, niż męczyć się ze świadomością, że komuś nie zależy na mnie na tyle, żeby wziąć pod uwagę moje samopoczucie. Pieprzę to. Bądźmy szczerzy - jeżeli ja nie zadbam o siebie to najwyraźniej nikt inny tego nie zrobi, choć w obecnym układzie jest to świadomość bardzo przykra i dołująca. Nie zamierzam sprowadzić się do poziomu osoby zadaniowej, bo wtedy musiałabym rzygać codziennie rano patrząc na siebie w lustrze. Tak sobie myślę, że robię ostatnie podejście, a jeśli nie wyjdzie... cóż.

(to nie jest prawda, to nie jest cóż - gdybym chciała być w zgodzie ze sobą musiałabym napisać: zajebię cię gruba suko i byłby to tylko dyskretny początek, ale nie zrobię tego, bo damie nie wypada. fuck)

poniedziałek, 15 lutego 2010

Dzień dobry, mój poniedziałku

Dobrze, że ten koszmarny łikend dobiegł końca i można było wreszcie normalnie wrócić do pracy. Przynajmniej wiem, o co tu chodzi, w przeciwieństwie do mojego życia tak zwanie prywatnego, gdzie już kompletnie nie rozumiem que pasa. Nic nowego.
Oglądam zdjęcia znajomych na fejsbuku i zastanawiam się, dlaczego wszyscy byli w ten łikend na świetnych imprezach (literki w miejscu! literki w miejscu!), a ja leżałam z cieknącym nosem pod kocem, katując się po raz kolejny Lolitą Nabokova, którą kocham za mięsistość języka i której się brzydzę, pijąc hektolitry herbaty czekałam na nie wiadomo co i przejmowałam się jeszcze bardziej nie wiadomo czym. Phi.

Mam cudną, zieloną ścianę w moim jakże wielkim salonie. Kolor nazywa się, uwaga: dojrzały chmiel i wręcz niezwykle odpowiada mi zarówno pod względem wizualnym jak i znaczeniowym. Chodziłam za tą zielenią ze trzy tygodnie, pobierałam próbniki w sklepach wnętrzarskich, robiłam sobie wizualizacje i raz próbowałam zapłacić za farbę kartą, na której nic nie było - głupio się przyznać po wymieszaniu na zamówienie, że kolor za bardzo nie teges, więc brak gotówki na koncie chwilowo był wybawieniem od tego zakupu. Cóż, kobieta zmienną jest - w moim przypadku raczej ani nie zmienną, ani nie niezdecydowaną, tylko wiecznie dążącą do perfekcji.
No i w końcu jest. Piękna ściana. Efekt osiągnięty w stu procentach. Zieleń chmielu, mmm.

-------------------------------------

Mój eks kochanek krzyczy na małe dzieci gubiące się na Plantach w serialu pod tytułem Majka. Jestem przerażona - telewizor włazi mi w pielesze! Chwilowo mam spokój, ponieważ Pan Niedźwiedź rozmontował antenę na czas malowania wspomnianej ściany, po czym nie włożył kabelka na miejsce, a ja sama nie umiem, jednakże muszę szybko powrócić do śledzenia tego serialu w celu namierzenia teleportów, które funcjonują w naszym pięknym mieście Kra. Jeden prowadzi na pewno ze Stajni grającej Kliszę prościusieńko pod stoły szachowe przy Wawelu, a drugi z okolic Lubicz do Taavy na Plan Nowy. Jak odkryję trzeci to już tylko krok i znajdzie się pociąg do Hogwartu! Fascynuje mnie także brak strefy w centrum, jeżdżenie pod prąd jednokierunkowymi ulicami, jak również możliwość studiowania na krakowskiej ASP na wydziale fotografii, który NIE ISTNIEJE.

piątek, 12 lutego 2010

Ratunku!

Aaaa! Już nigdy, przenigdy nie spędzę czwartkowego wieczoru w innej konfiguracji niż ja plus moja sofa. Zero alkoholu. Zero koncertów. Zero tych okropnych, okropnych przyjaciół. Nie lubimy spontanicznych chwil na Placu Nowym, nie nie, bo to się zwykle bardzo źle kończy. Rzucamy ten artystowski i kompletnie nieprzewidywalny tryb życia, phi (za trzy dni trafi mnie cholera, bo nudno).
To tytułem wstępu. W rozwinięciu i jednocześnie zakończeniu tematu dodam tylko, że zaczynam się martwić o swą osobę, gdyż mając dobry powód potrafię się bardzo ładnie zrobić dwoma piwami. A powód miałam konkretny, przyznam.

Ekhem. Tak czy inaczej powróciłam wczoraj do domostwa mego kole godziny dwudziestej drugiej i jednym kaprawym okiem złowiłam okładkę tej najnowszej książczyny fantastycznej, co to ją ostatnio namiętnie poczytuję. Trzytomowy bełkot traktujący o gildii złych i przekupnych magów, wśród których trafia się jeden bogobojny i sprawiedliwy. Obawiam się, że finalnie oczywiście zwycięży, ale póki co bardziej frapuje mnie wątek gejowski, po raz pierwszy napotkany przeze mnie w literaturze fantasy. Jeśli można tą tragedię nazwać w ogóle literaturą. Oczywiście jestem totalnie zachwycona. Pochłaniam trzeci tom i już bardzo się smucę, co to będzie, jak mi się ta opowiastka skończy.

Przyrzeczenie na dziś: nie doładowujemy telefonu, żeby w ramach ubezpieczenia swojego honoru nie mieć z czego wysyłać smsów. Ani dzwonić. Siedzimy cicho i słuchamy cygańskich treli.

czwartek, 11 lutego 2010

Plotka rodzi się tak:

Niespodziewanie wieczorem wpada do was koleżanka z pracy z buteleczką wina. Zasiadacie więc i w rytm sączącej się z głośników płyty Waglewskiego i Haydamaky rozpoczynacie niezobowiązujący razgawor na tematy pracowe i nie tylko. Pytanie o sprawy wybitnie prywatne zbywacie krótkim stwierdzeniem, że okej i tylko takie tam małe problemy, jak to czasem bywa. Wieczór się toczy, winko się sączy, jest miło i przyjemnie.
Następnego dnia w biurze wszystko w normie.
Dwa dni później też wszystko w normie, tak do południa. O tej porze idziecie do pracowej kuchni zaparzyć świeżą kawę, napotykacie kolegę swego, który to zwraca się do was z pełnym współczucia uśmiechem oraz pytaniem drżącym na wargach, pytaniem dotyczącym spraw, o których nie powinien mieć najmniejszego pojęcia. W gardle stale wam gula. Udaje wam się wykrztusić tylko jakąś durną odpowiedź, bo wasz ciąg myślowy pracuje na najwyższych obrotach: kto? jak? gdzie? dlaczego? zajebię!
Podchodzicie do wspomnianej koleżanki i z braku warunków nie urywacie jej głowy od razu, tylko słodko i dobitnie tłumaczycie, jaką jest debilką. Wspominacie też o jej obwisłych cyckach porównując je do krowich wymion, choć nie jest to najczystsze zagranie. Prostujecie plecy, wypinacie swój kształtny biust i odchodzicie krokiem dumnym i lekko rozkołysanym. Siadacie przy biurku i piszecie owe słowa.

U mnie w porządku.

wtorek, 9 lutego 2010

Umc umc

Dostałam osłodę finansową w pracy, w postaci kilku stów więcej miesięcznie. Miło. Nadal za mało, niż bym pragnęła, ale nie kryjmy - zawsze będzie za mało.
Rozświergotały mi się skowroneczki w głowie, ćwir ćwir, jaka to zdolna jestem i pracowita, choć z konsekwencją nie ma to nic wspólnego, jako że kilka tygodni temu byłam na etapie rzucania w cholerę tej roboty, a nadal jestem na etapie szukania nowej lub chociaż dodatkowej. Finansowe życie jednoosobowego gospodarstwa domowego ze skłonnością do ulegania zachciankom nie bywa zbyt wesołe.

---------------------------------

Do Pana Niedźwiedzia, również pragnącego podreperować swe finanse, wprowadziły się dwie blachary. Solaris i złote adidaski. O matko. Byłam zła jako ta czarna sucz, dopóki nie dotarło do mnie, jaka jatka mu się szykuje. Disko dobre na wszystko i tony mazideł w łazience. Cierp kochanie, cierp boleśnie. Podśmiechuję się teraz pod nosem, mając nadzieję, że blachary zgotują mu los srogi, będący mą prywatną zemstą za wszelkie razy, jakiem zebrała nahajem po białych plecach w wyniku napotykania pani z obwisłym cycem i tego typu istot. Pieprzę to. Mówię głośno i wyraźnie, że z pewnymi sprawami sobie nie radzę, w tym z zazdrością i wcale, ale to wcale nie zamierzam się tym faktem przejmować. Próbowałam być miła i wyrozumiała, ale niestety nie da rady - to mnie boli w środku, jak diabli i piekło całe. Nie chce mi się już udawać, że wszystko jest okej i w porządku, że napotykanie pewnych osób wcale mnie nie obchodzi, że spływa to po mnie jak woda po kaczce itepe itede. Gówno prawda. Obchodzi mnie. Przeżywam. Rozpieprza mnie na kawałki. Nie umiem z tego żartować. Zrobiono mi kiedyś krzywdę i ten syf dalej we mnie tkwi. Potrzeba mi bezpieczeństwa, uwagi i wyłączności. Inaczej to ja się nie godzę, bo albo wszystko albo nic. I nie ma żartów.
Uff, no.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Królestwo

Cztery - pięć lat temu, w czasie towarzyszenia w niezbyt chlubnej działalności pt. szukanie lokacji dla tefałenu natknęłam ja się na Pana Żula, który zamieszkiwał ruderę wspaniale obklejoną na zewnątrz wszelkiej maści artykułami o cudach maryjnych, zdjęciami amerykańskich przystojniaków z lat osiemdziesiątych, czerwonym logo coca-coli oraz sztucznymi gerberami. Nad całą zaś wystawką, która obejmowała również drzwi wejściowe do domostwa Pana Żula, królował napis: uwaga, groźny - zabiję, czy coś w ten deseń oraz radosna kurwa. Posiadam zdjęcia, bo Pan Żul pozwolił mi swe królestwo uwiecznić. I co, i co? I jadę ja sobie dziś do pracy porą wczesną i senną, spoglądam przez brudnawe okienko autobusu, a tu drzwi z całym dobrodziejstwem owej wystawki! I to gdzie? Koło ronda Matecznego, czyli kilkaset metrów od mego domostwa. Takie dwie drewniane ruinki tam stoją i trochę straszą, a trochę zachwycają. Walą się, niszczeją, zarośnięte chaszczami, teraz, w zimie, objawione w całym swym ubóstwie. Nie ma bata, byłam tam u Pana Żula. To musi być ten dom. Zastanawia mnie, jakim cudem nie zapamiętałam jego lokalizacji wcześniej oraz czemu nie mignął mi przed oczami przez ostatni rok, tzn. od kiedy mieszkam we wspomnianych okolicach...
Mam wielką ochotę znów tam zajrzeć. Pana Żula pewnie już zabrała jego Matka Boska i nie ma go na tym łez padole.

piątek, 5 lutego 2010

Lalalalaaaaa aaaaa aaa..!

No cóż.
Trzeba mi iść do medyka, takiego od głowy.
Przecież to już kilka ładnych lat minęło od tego kuku, co to mi el novio viejo zafundował, a efekty uboczne okazały się stałe i wciąż sieją mi zamęt i chaos w psychice. Cholera by to.

Podejrzliwość, nerwowość i narowistość mam we krwi. Po Tatusiu, wiadomo. Duszę w sobie, duszę, a później jak pieprznie, to tragedia. Kładzie pokotem pół miasta. Mam sobie do zarzucenia mnóstwo rzeczy, z którym wcale nie jestem dumna, ale jedna sprawa mimo wszystko wydaje mi się racjonalnie nie do przejścia. To ja mam świętą rację i nie zamierzam iść na kompromis, nawet o kciuk. Noł łej, jak to młode mówią.
Bo jest tak: jeśli się kogoś darzy uczuciem, to się zwraca uwagę na jego potrzeby, tak? Tak. A jak się zwraca uwagę na jego potrzeby, to się wie, co mu sprawia radość, a co przykrość, tak? No tak. A jak się wie, co sprawia komuś przykrość, to się robi wszystko, ale to totalnie wszystko, żeby mu tej przykrości nie zrobić. Czasem zdarza się sytuacja, że po prostu nie da rady inaczej i wbije się komuś jakąś tam szpileczkę, ale wtedy całuje się napuchniętą skórę wokół tej szpili i skrapla się ją łzami rzęsistymi. Nosi się na rękach i obsypuje precjozami i innym badziewiem. Zwraca się uwagę na takie małe codzienne gesty i się dba, cholera, dba, aaa!

A ja mam psychozę. Jako ta księżniczka cały czas próbuję wierzyć, że życie to taka bajka. A tu się okazuje, że życie to nie bajka, tylko taki rap. I przestaje być miło i przyjemnie, ponieważ ja się nie umiem z powyższym faktem pogodzić. Nie dorastam. Bardziej wierzę w uczucia, niż w powinności. I zawsze ląduję bardzo niewygodnie dlatego, że nie chcąc robić komuś przykrości robię ją sama sobie. Pewnie dlatego tak niefajna jest świadomość, że nikt nie robi tego samego dla mnie.

To muka. Idę sobie.

czwartek, 4 lutego 2010

Patrzę na siebie, trochę przezroczystą, badam reakcje, co boli, co cieszy, co rozwija. Co. Piszę list (dlaczego ludzie nie piszą już do siebie listów, takich na papierze, wymiętolonych przez pocztę, zanim dotarły do adresata?), wyliczam, że to i to i tamto, to boli, tu nie umiem, o to Cię proszę, tego nie potrafię znieść, pomóż, bądź, ja proszę. Chwilę potem refleksja, że po co, ile można próbować i w końcu nie unieść się honorem, bo najgorsza jest strata honoru. Trochę gapię się przez okno. Zapisz czy anuluj? Wykasowuję. Widzę, jak zimowe słońce głaszcze plecy kamienic.

Nawarstwiało się od kilku dni i dziś pieprznęło. Ile można mówić do ściany i pełnić funkcję elementu wyposażenia? Nie można zrezygnować z emocjonalności. Ja nie jestem produktem. Jestem sobą i taką się mnie akceptuje lub nie.
Nie robię nigdy dalekich planów, ale wciąż popełniam błędy - wychodzi na to, że nawet plan na za kilka godzin nie powinien istnieć. Mało radości. Momenty i interakcje. Jak mówić, żeby dotarło? Ja już na granicy, jeśli wychylę się jeszcze bardziej - to spadnę.
Mam dość.
Mam tak kurwa dość, że erupcja mojej złości pochłonie pół Krakowa.

Muszę nauczyć się wysiadać z samochodu stojącego na czerwonym świetle i tylko rzucać przez ramię: to pa. Boli mnie serce, honor i ambicja.

środa, 3 lutego 2010

A później są chłopcy we mgle

Obrazek, który coraz częściej atakuje mnie w środkach komunikacji miejskiej to mamusia obwieszona plecakiem syneczka, ściśnięta wśród tłumu podkurwionych pasażerów oraz jegomość lat na oko dziesięć, obowiązkowo pulchny, obowiązkowo z durnowatym wyrazem twarzy i obowiązkowo rozparty jako to książątko na siedzeniu. I wcale nie szkodzi, że obok telepie się babcia starowinka nie mająca gdzie usiąść, mamusia dzielnie ochroni syneczka, taranując przy tym stojących obok dziwnymi i twardymi wybrzuszeniami z jego plecaczka, którego bachor przeć nie weźmie na spasione kolanka, bo się zmęczy. Noż cholera jasna psiakrew. I później rośnie to to na niedorozwoja, przyzwyczajowego, że mu wszyscy usługują, że jest pępkiem świata, a rola kobiety jest li i jedynie służebna. Dojrzeje taki do wieku metrykowo dorosłego i będzie rujnować życie jakiejś dziewuszce, co to się z nim głupio zwiąże. Mamusie! Myślcie, kurwa! Niech ten syn będzie dżentelmenem, a nie hodowalnym prosięciem. Jeżeli kiedykolwiek przytrafi mi się potomek to jestem pewna, że w wieku lat dziesięciu, będąc zdrowym i normalnym dzieckiem, powinien posadzić własną matkę w tramwaju, tudzież ustąpić miejsca starszej, obcej osobie, bez rozpychania swojego tyłka.

No. To tyle z najważniejszych spraw.

Dziś jakoś tak jestem skora do budowania mych znanych w towarzystwie teorii poetyckich. Gwoli tego stanu podziwiałam sobie w drodze do pracy moje trzy ulubione kamienice, przeżywając jednocześnie lekki szok połączony z rozczarowaniem, ponieważ różni tacy panowie sposobią się właśnie do renowacji jednej z nich. Jaka szkoda! Piękna cegła, wyłażąca spod odlatującego tynku dodaje jej więcej uroku niż te dziwkarskie domy obok, pomalowane na ostrą żółć i krzyczące kolorem tak, że znika pod nim ich kształt. Drobne zabiegi konserwatorskie wystarczyłyby tej elewacji, oczywiście z punktu widzenia laika i estety. Takie kamienice są jak kobiety - niektóre pięknie się starzeją, zachwycają i omamiają, inne, te odwonowione na krzykliwe kolory, takie wypucowane, przypominają mi stare lampucery nie pogodzone ze swoim wiekiem. A dzisiejsze budownictwo, te bloki i bloczki ze szkła to dzieweczki - kaleczki, wszystkie jednakowe, wszystkie podobne, bez żadnych cech wyjątkowych i charakterystycznych. Czasem się trafi taka sobie nowa kamieniczka. Taki kolorowy ptak wśród tandety. I wtedy ja się bardzo cieszę.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Obawiam się, że jeśli jeszcze raz w ciągu najbliższych dni wejdę do sklepu pod tytułem Leroy Merlin, to będę musiała zapytać sprzedawców, co tam słychać w ich życiu intymnym i jak się sprawują dzieci. Częstotliwość odwiedzin, jaką ostatnio osiągnęliśmy wespół z Panem Niedźwiedziem, można porównać chyba tylko do pracy na pełny etat w owym przybytku i to na stanowisku kierowniczym.

Poza tym nuda. Cuda wianki się skończyły i przyszedł czas spłacania kart kredytowych. W związku z powyższym, jak nietrudno się domyślić, serce ma krwawi, dusza boleje, a ciało odczuwa znaczną niechęć do jakiegokolwiek działania o podwyższonej aktywności. Poza tym odkrywam w sobie chęci do rzeczy, które jak dotąd traktowałam bardzo z buta i phi, co mnie martwi, frapuje i wprowadza pewien element zastanowienia i zadumy nad własnym, dość nieciekawym losem.

piątek, 29 stycznia 2010

Księżniczka ze spalonego lasu

Zalęgł mi się szeroko rozumiany niechciej. Nie chce mi się totalnie nic. Ani pracować, ani machać nóżką w pończoszce. W sumie to tak sobie siedzę i trochę tępo gapię się w przestrzeń, a w mojej biednej głowie oczywista kłębi się od problemów, na poły wydumanych, na poły rzeczywistych.
Pierwsza sprawa - finanse. Zasiedliśmy dni temu parę z Bratem z Wyboru, próbując wymyślić jakiś w miarę szybki i twórczy sposób zarobienia pewnej ilości gotówki. Ponieważ jesteśmy znakomitym przykładem na to, że ciężka praca nie popłaca, pozostało nam: a) wygranie w totolotka, b) złamanie nogi/ręki i dostanie odszkodowania, c) bogate wydanie za mąż Brata z Wyboru, który będzie tym samym kupczyć własnym tyłkiem, a zyskiem podzieli się ze mną, d) ewentualne spacery ulicami Krakowa w nadziei, że gdzieś na chodniku znajdziemy walizeczkę szczelnie wypchaną rublami, tudzież inną walutą. Każdy z tych pomysłów jest mniej więcej tak samo realny jak to, że kiedyś dobrze skończę. I tu dochodzimy do meritum problemu numer dwa, czyli oczywista se mła. Lubię szukać dziury w całym, a jak coś tak się troszeczkę popruje, to zamiast zaszyć i zapomnieć, wchodzę w skórę upiornej, wyszczerzonej i psychodelicznej dziewczynki i ciągnę za niteczkę, ciągnę, aż popruje się dalej. Dlatego właśnie bardzo bym poprosiła, żeby ktoś okiełznał tą moją narowistość, bo ja wiem, że robię źle i za chwilę będę płakać i histeryzować (to tylko i wyłącznie moja wina). No co robić, lubię prowokować los, choć doskonale wiem, że to się nigdy dobrze nie kończy...
Wczora z wieczora po raz pierwszy poczułam dystans do najbliższego mi człowieka; dystans, który mnie obezwładnił. Przestraszyłam się.
Znów mam ochotę uciec - spakować kilka rzeczy do plecaka, resztę upchnąć w garażu, wynająć mieszkanie i pobiec przed siebie. Co czeka za zakrętem? Co się zdarzy? Uporządkowanie i przewidywalnośc to jednak nie jest moja metoda na życie. Duszę się. Zawsze wierzyłam w bajki i wiem, że można walczyć z całym światem, kiedy jest się z tą najkochańszą osobą. Ech, mit Mallory i Mike'a Knox głęboko zakorzenił mi się w głowie.
Nienawidzę dystansu. Nienawidzę czuć dystansu tam, gdzie kompletnie nie ma on racji bytu.

środa, 27 stycznia 2010

Wprowadzę sobie ład i porządek.

Od czasu do czasu, włócząc się wieczorami po mieście lubię snuć sobie historie o ludziach, których widzę za szybami oświetlonych okien. Smutne, straszne i koszmarne z reguły, bo taka ma natura (pasjami w stylu Karola Kota). W ostatnich dniach jednak, miast parać się powyższą rozrywką, dziękuję raczej niebiosom za to, że nie muszę spędzać kolejnej zimy w starej kamienicy, bo po kilku latach zasiedlania Kazimierza jestem w stanie sobie bardzo dokładnie wyobrazić, jaka temperatura panuje w owych wnętrzach przy minus dwudziestu na polu. Tfu, na dworze znaczy.

----------------------------------------------------

Anyway. Mam bardzo milusie zdjęcia z łikendowych hołubców. Baaaardzo sympatyczne. Znajoma opublikowała je na pewnym znanym portalu społecznościowym i zrobiła mi tym fajną niespodziankę. Oznaczyłam tam bliskie mi osoby, urządziłam sobie pięciominutowe podśmiechujki, napiłam się herbaty w ramach zapomnienia o temperaturze panującej w mojej pracy (taaak, to też jest stara kamienica) i już miałam wrócić do projektu, gdy zobaczyłam kurwa mać katalog zdjęć pod tytułem wspominki czy inny szit, a tam radośnie wyszczerzonego chłopa mego w objęciach pani z obwisłym cycem.
Jak my tu sobie będziemy urządzać takie podchody, to ja się tak nie bawię, co to, to nie. Ja się już w ogóle nie bawię, pierdolę. Ja już sobie pójdę, bo wiem, że nawyku wyolbrzymiania rzeczywistości raczej nie dam rady zmienić, ponieważ jest to sprawa zbyt mocno ugruntowana w przeszłości i w związku z tym, będąc szeroko znaną w towarzystwie paranoiczką i panikarą posiadam upierdliwą zdolność uczulania się na pewne sprawy. I zwykle się okazuje, że mam rację. Ale to już po czasie.

Pewność siebie znów na poziomie minus dziewięć. Wracam do pracy; nad tym, za co odpowiadam sama przynajmniej panuję.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Krakowski Sybir

Siedzę w pracy, tworzę projekt bynajmniej nie w pocie czoła, biorąc pod uwagę minus dwadzieścia za oknem i niewiele więcej w moim biurze, a kochana koleżaneczka zza ściany, zamiast przyjść jak Jahwe przykazali na kubek gorącej kawy, wysyła mi linki do zdjęć przedstawiających sypialnie, których okna wychodzą na piękne, ciepluchne plaże. W ramach ogrzania, znaczy.

Złośliwość ludzka nie zna granic.

--------------------------------

Podsumowując w kilku słowach łikendowe hołubce - zaszczyciłam w sobotni wieczór dwa bale przebierańców, jeśli można to tak oględnie ująć. Zapobiegawczo weszłam w rolę, w której nie musiałam zbyt przyzwoicie się zachowywać, czyli wystylizowałam się pięknie na Amy. Normalnie metoda Stanisławskiego, wielbiona przez aktorów na całym świecie! Stan łapacza myśli ciężkich, który gnębił me ciało przez większą część niedzieli jest tym samym w pełni uzasadniony;)

piątek, 22 stycznia 2010

O wolność naszą i waszą!

Ratowanie świata jednak straszliwie męczy - miałam taaaaaki sen, po którym teraz bardzo chcę się położyć i uczciwie wypocząć, bo urobiona byłam po łokcie.
Śniło mi się, że nasz własny przebrzydły krakowski hotel Forum (którego się osobiście boję, a na nieszczęście mieszkam w pobliżu) jest takim drzemiącym stworem, który więzi w środku grupę ludzi. W tej grupie byłam i ja, wraz z jakąś dziwną ilością wrzeszczących dzieci, na szczęście nie moich. I generalnie problem był taki, że hotel wypuszczał z siebie jednorazowo maksymalnie dziesięć osób, żeby zdobyły żarcie dla pozostałych, a jak próbowała wyleźć jedenasta osoba, to się zaczynał walić. No to się wymienialiśmy, żeby każdy sobie trochę pobył na wolności, tylko te pieprzone bachory nam ciągle uciekały na zewnątrz i non stop było zagrożenie, że hotel nas wszystkich umieści w ziemi. Wokół niego koczowali ludzie, przynosili jakieś termosy z herbatą dla nas, krzyczeli i protestowali z transparentami, dziennikarze próbowali nakręcić jakiś szokujący materiał, a hotel nic. No nie dało rady wytrzymać, tośmy się podkurwili i próbowali dziada oszukać. Wymyśliłam, że el novio viejo jest cwany i on nam pomoże skonstruować takie robociki wydzielające ludzką energię i będziemy powoli podmieniać tymi robocikami wszystkich członków tej uwięzionej grupy. To wylazłam na zewnątrz i wzięliśmy się do konstruowania. Potem nagle znaleźliśmy się w jakiś krzakach i el novio viejo próbował odbyć ze mną stosunek seksualny, ale mu nie wyszło, bo przyszedł taki pan barman z jakiegoś przydrożnego baru z żoną cyganką i strasznie nas skrzyczeli, że sodoma i gomora. Tośmy im grzecznie wytłumaczyli, że szanowni państwo, to pewnie nasz ostatni dzień życia, bo robimy przekręt przeciwko hotelowi, a jak on to odkryje to nas sprzątnie. Dali nam spokój, ale klimat krzakowy nie powrócił, więc udaliśmy się dalej prowadzić knowania. I ja zaczęłam przemycać te robociki, powróciłam do hotelu i nagle przez okno zobaczyłam, że el novio viejo i naszych dwóch kolegów, co to knuli razem z nami zostało napadniętych przez argentyńskich karabinierów, którzy byli na usługach hotelu. Mieli ich zastrzelić na miejscu, ale się rozmyślili i tyko ich skuli i odprowadzili w nieznane. Zaczęłam strasznie ryczeć, bo nagle sobie uświadomiłam, że oni już nie wrócą, a wszyscy mają baby i małe dzieciątka, którymi ja się będę musiała w tym układzie zająć. Ogólnie panika, chaos i rozpacz.

I się obudziłam z tego wszystkiego. Była spokojna siódma rano, obok radośnie chrapał mój najukochańszy Pan Niedźwiedź, leżałam sobie we własnym łóżku pod własną kołderką, a jedynym dominującym problemem był niezaprzeczalny fakt, że spóźnię się odrobinę do pracy. Nigdy więcej nie wypiję piwa w czwartkowy wieczór, skoro takie sny się później wylęgają w mojej biednej głowie...

środa, 20 stycznia 2010

Bezmózga ameba i grubas umazany barszczem

Gdzie się podziały moje pieniądze? Gdzie, pytam ja się? Po zapłaceniu rachunków i to tylko tych najpilniejszych, na moim koncie pozostała dziwnie smętna suma, nie zachęcająca bynajmniej do dalszego obcowania z organizacją pozarządową. Powinnam zastanowić się nad budą na Tandecie, gdzie handlowałabym męskimi skarpetami; stanowczo bardziej opłacalne.

Poza tym rozpływam się w zachwycie ze względu na najlepszą zabawę na świecie pt. remontujemy jaskinię. Ot, skutki uboczne bycia pierworodną córką ojca marynarza, który chciał mieć syna, ale mu się formy pokićkały przy zalewaniu;) W związku z powyższym umiem pomalować ścianę na funkiel nówkę nieśmiganą, położyć płytki i poprzykręcać to i owo. Boję się natomiast prądu, jako istoty niezbadanej, która jest prawie wszędzie i może mi uczynić znaczne kuku. Na całe szczęście takowe roboty sprawiają też radość wielką Panu Niedźwiedziowi (łącznie z papraniem się przy urządzeniach, przez które TO COŚ PŁYNIE), więc grzebiemy się radośnie w starych tapetach, gładziach i farbach, prowadząc rozmowy na przemian czułe i kpiarskie oraz kłócąc się na temat roli kobiety w dzisiejszym świecie - Antyradio powiedziało w formie żartu, że przykładowa kobieta to bezmózga ameba zajmująca się jedynie gotowaniem obiadu, ewentualnie staraniem, by jej pranie było jeszcze czystsze, a typowy facet jest gruby i umazany barszczem. Zafon przypierdolił po freudowsku, głosząc, iż będąc istotą płci pięknej nie należy czerpać spełnienia z życia intymnego, jeno z macierzyństwa i prac kuchennych. Pan Niedźwiedź poparł całym sercem. A ja, jedną ręką zdzierając tapetę w przedpokoju, a drugą mieszając w garnku z gulaszem, zaczęłam rozglądać się za wałkiem, które to narzędzie uznałam za najbardziej stosowne do wyrażenia mych emocji i uczuć. Bo żarty żartami, ale przyłapałam się na tym, że rosną mi takie fałdki i boczki. A dlaczego mi rosną? Bo jem i to sporo. A jem sporo, bo dobre. A dobre, bo kurwa żesz mać, ugotowałam..!

piątek, 15 stycznia 2010

Bękart wojny;)

Powiedzmy tak - idę zaraz na wojnę. I urwę dziadowi jaja, zębami. Jak już to zrobię to sobie siądę i pewnie sobie popłaczę, z wściekłości i żalu, żeby nie było. Może być również tak, że dziad urwie to i owo mnie, nie wiem, czy zębami. A wtedy drżyjcie niebiosa, bo ja nie mam w zwyczaju odpuszczać. Wojenka na gruncie krakowskim zamieni się w trzecią światową, będzie płacz i lamenty, a niczemu niewinne matki z dziećmi przy piersi i starcy cierpieć będą, gdy ja siać będę postrach i zniszczenie. Taak. Ciekawa wizja. Co to się człowiekowi roi, jak tak sobie radośnie zabija czas przed wejściem na salę sądową...

A! Alien znikł. Powiedział mi w tajemnicy, że postara się prędko nie powrócić, ale kto go tam wie.

środa, 13 stycznia 2010

Pół - obcy

Wyrósł mi alien na czole. Wczoraj rano. Bolał i bolał, a wyglądem upodobnił mnie do postaci księżniczki z filmu Avatar - to, że nie zniebieściałam wynika tylko z faktu, że zzieleniałam z udręki. Po zaszczyceniu przychodni usłyszałam od pań cerberek pilnujących wejścia do jaskiń wszechwiedzących, że jeden z nich przyjmie moją osobę wraz z alienem dnia następnego o ósmej rano. Powlokłam się więc smętnie do mych apartamentów, złorzecząc i mamrocząc kurwami w środkach komunikacji miejskiej. Powróciwszy dziś kole godziny dziewiątej, (bom słusznie uznała, że i tak tyle czasu spędzę w poczekalni, więc lepiej się troszeczkę bardziej wyspać i pozwolić Panu Niedźwiedziowi spożyć jajecznicę), usłyszałam od pana wszechwiedzącego, że gorączkę owszem, posiadam, telepie mnie owszem, telepie, chore zatoki także posiadam, a jakże, alien jest wynikiem tego wszystkiego i objawia się ostrym bólem głowy, no a jak. I antybiotyk muszę jeść, bo inaczej to o dupę potłuc całą imprezę, ale generalnie z tym się żyje, proszę pani, z gorączką, chorymi zatokami i alienem na głowie. I nie dostanie pani zwolnienia z robótki, o nie nie, skąd, przecież pani nie zaraża i może sobie pani cierpieć w pracy, nie w domu.
Kurwa mać, weterynarz z koziej wólki pieprzony. Mam nadzieję, że mój alien zaraża, że jest epidemiologiczny i że jakimś cudem przeszedł na tego dziada, opuściwszy równocześnie mój skromny organizm. Tak. Przecież nigdy nie byłam mściwa.

Poza tym koledzy znajdują jakieś dzieci w pudełkach, Brat z Wyboru znajduje nieoczekiwanie miłość w postaci Pana Johnny'ego z miasta Wrocław, wraz z Panem Niedźwiedziem znajdujemy pentagram na ścianie jego nowonabytej jaskini (ujawinił się wraz z napisem "ania love" po ściągnięciu tapety po byłych właścicielach), mi madre znajduje kolejne studia podyplomowe, a ja osobiście - tylko aliena na czole.