środa, 30 września 2009

O spełnianiu

Zatłukę moją przyjaciółkę. Tak tak Fredro, właśnie Ciebie. Jak można rozwalić się na motocyklu i nie pisnąć słowa, bo, cytuję: nie chciałam cię martwić?!
Wrr wrr.

----------------------------------

Kiedy odbieracie telefon z numeru prywatnego można się spodziewać dokładnie wszystkiego. Że szefowa, że pan z banku albo że broker ma złe wieści. Że ktoś tam i ankieta na temat zupek chińskich albo użyteczności klapek z piórkiem w życiu codziennym. Ale usłyszeć w słuchawce głos osoby, o której wspomnienie prześladuje dzień i noc, za którą się tęskni i której chce się powiedzieć milion rzeczy, ale nie ma jak bo się dało kiedyś ciała i teraz wstyd i źle, to jest dopiero coś. I jeszcze usłyszeć, że już dobrze, że już okej, zrozumieć coś, co się tej osobie niechcący wylało, tak między słowami, umówić się na kawę, dla której jest się gotowym przejechać czterysta kilometrów, a ta osoba przejedzie to w drugą stronę, dla mnie, to już jest cud i kompletny odjazd w głowie. Nabieram wiary w wiarę. W tajemnicze działanie wszechświata, który po cichu obraca sprawami tak, żeby choć dać możliwość spełnienia się tego, czego się tak bardzo pragnie.

Gdybym mogła cofnąć czas siedziałabym grzecznie jak myszka, nie wtrącając swoich trzech groszy do rzeczy, które totalnie nie powinny mnie obchodzić. Cieszyłabym się tym, co mam i doceniłabym osoby, siedzące ze mną łokieć w łokieć przy wspólnym stole. I może też nauczyłabym się bardziej przysmażać mięso do spaghetti.

wtorek, 29 września 2009

Noti noti - jak to mądre ludzie mówią

Narozrabiałam. Znowu.
Już nigdy, przenigdy nie wezmę do ust kropli alkoholu, cytując Brydźkę. Będę spędzać piątkowe i sobotnie wieczory wpółleżąc na kanapie i robiąc poduszki dla psa. Szydełkiem.

Wyszłam ja w piąteczek niedbale odziana i tylko na minutę pięć - nigdzie leźć nie chciałam, mając w planach kocyk i książeczkę, ale mnie niecnie uprowadzono pod pretekstem naprawy komputera u kolegi naszego Adasia. No i co? No i to, że Adaś robi drinki jak dla robotnika na wysokościach, jego pies robi miny, że panie Boże nie pomoże, trza miziać za uchem i bawić się do upadłego. A z czasem to już nie da rady odmówić, jak ktoś wpada na radosny pomysł zamówienia taksówki i udania się całą grupą na rynek. Bo co tam, przeć piąteczek.
I wszystko by było fajnie, gdyby:
- Killer nie zgubił na osiedlu owczarka podhalańskiego
- Ciotka Diu Samo Zło czyli se mła nie spotkałaby szerokiego grona kolegów i koleżanek, które raczyła spotkać
- wszyscy razem nie wpadliby na GENIALNY jak zwykle pomysł pójścia na tańce do Pieska, bo przecież dawno nas tam nie było (yyy, 24 godziny..?)
- w Piesku nie napatoczyłby się dawno nie widziany kolega De, który charakteryzuje się umiłowaniem tańców latynoskich, jako i ja, przy czym kolega De posiada całe 160 centymetrów wzrostu, zaś ja o dwanaście więcej plus sześć centymetrów żabich butków z obcasami, co razem tworzy pocieszną i łatwą do rozpoznania taneczną parę, nawet na zatłoczonej sali w Psie
- koleżaneczki nie narobiłyby burd i nasiały chaosu, który trzeba było skończyć omawiać w warunkach domowych w celu uciszenia emocji oraz wprowadzenia nastroju chill i zen
- pewien pan nie zechciałby koniecznie, ale to koniecznie wyjaśnić gnębiących go kwestii z przeszłości, które mnie bynajmniej nie gnębią, bom go zlała z właściwą mi klasą i swobodą, jako i tym razem (ale przyznam, miło pogilał mi tak zwaną kobiecą pewność siebie).

Na nieszczęście wydarzyło się to wszystko, a że jak szanowne państwo widzi było tego sporo, wróciłam do dom i tak w miarę wcześnie, bo kole godziny czternastej w sobotę.
Zamierzam w najbliższym czasie poruszać się po mieście w czarnym głębokim kapturze na głowie. Przydałby się też zeszyt w kratkę formatu A3, który znakomicie zasłania twarz, przydając postaci inteligentnego uroku i czaru. Ewentualnie może być wyborcza, ale chwiejne to to jak chorągiewka na wietrze...

piątek, 25 września 2009

Jak czuły sen, nie o spadaniu.

Piękny wieczór w pięknych miejscach przydarzył mi się wczoraj.
Chyba po raz pierwszy tak wzorcowy w stosunku do moich wyobrażeń o życiu tutaj, gdym była naiwnym dziewczęciem przenoszącym zabawki do Krakowa. Lat temu wiele. (Nie umiałam wtedy pić wiśniówki, przypominam).

Dziś się z tego śmieję. Ale po kolei.

Alek Rybczyński, którego miałam wczoraj przyjemność poznać/posłuchać, wydał nowy tomik poezji i prezentował go w Księgarni Hiszpańskiej. Same znajome twarze, a nagle nie przy barze, jak to mówią. Miejsce - miód na me znękane piwnicami oczy. I kolor i wytarty kamień i drewno i półki od góry do dołu, jak to w księgarni. I bardzo ciekawa rozmowa oficjalna, by tak rzec i dużo czułej ironii w wykonaniu przyjaciół autora. Trzeźwy Maciek i nawalony Świetlicki z Zarą - te jego boksery to większość podłapała dopiero po Dwanaście. Robert, typ z tych moich drwali trochę, co to nam się o Tokaju zgadało i Pani Kellerowej. Panny moje, fru fru, czarownice latające, podśmiechujki jedne, przy których nastrój od razu mi się poprawia. I Pies później i gadki szmatki o gotowaniu i plany dachowo - winne na ostatnie ciepłe dni w tym roku. Niespodziewanie przy barze całe zgromadzenie Szanownych Państwa, bo przeć w Kra odbywa się Kongres Kultury Polskiej - słucham od kilku dni w radio wywiadów z Bogną Świątkowską i Agnieszką Holland, tak dla przykładu, a tu widzę wspomniane panie wraz z całą resztą w Piesku. No cudnie.

Tylko głowa dziś ciut boli, co było do przewidzenia, ale skoro dużą dziewczynką jestem to i konsekwencje muszę ponosić, prawda?

------------------------------

Najlepsze jest to, że człowiek po latach uświadamia sobie, jaki był durny i dla kogo/czego przewrócił całe swoje życie do góry nogami. Dziś już bym tak nie potrafiła, więc jestem wdzięczna samej sobie, że miałam tą butną odwagę i więcej szczęścia niż rozumu w tamtych czasach, wcale znów nie tak odległych. Wierzyłam też, że istnieje tylko jeden bieszczadzki drwal, prawie jak Święty Mikołaj, a tu okazało się, że przez ostatnie parę lat spotkałam ich co najmniej pięciu. Gatunek zagrożony, fakt, ale jednak jeszcze nie na wymarciu.

Miło.

środa, 23 września 2009

Onet mi dziś powiedział...

...że właśnie rozpoczyna się "tydzień singla". To co, to hurra, tak?

Nie lubię słowa "singiel". Kojarzy mi się z matołkowatą lalą puszczającą się radośnie gdzie popadnie, lub z chudym chłopaczkiem z przedziałkiem i grzywką, co to jest sam, bo go nikt nie chciał, albo mamusia nie pozwoliła. O wiele fajniej brzmi - quirk. Ale quirkiem to albo się jest od urodzenia, albo w ogóle. Mi tam ta quirkowatośc wychodzi w stopniu dość zaawansowanym...

Co do dzieci - na świat zawitał potomek el novio viejo. Witamy, już bez jaj, naprawdę ciepło witamy, ciesząc się, że jesteś zdrowy i cały. Niech Ci tu dobrze będzie, mały...
Co do dzieci własnych - mój mózg wykształcił wespół z ciałem naturalną metodę antykoncepcji, która jako pierwsza na świecie zabezpiecza w stu procentach - kobiety miewają PMS przed okresem, ja miewam totalnego wkurwa ZAWSZE w czasie dni płodnych, w związku z czym seks jest ostatnią sprawą, o której myślę, ponieważ zajęta jestem sianiem ogólnej demolki. Może by to opatentować..?

poniedziałek, 21 września 2009

Trolejbusy i tramwajeee

Byłam w Lublinie, całe dwadzieścia kilka godzin. Zdążyłam obgadać z mi madre kwestię depresji, wyśmiać ją, że na swoich nowych kolejnych podyplomowych studiach wybrała język niemiecki, do którego nauczania od dwudziestu lat posiada potrzebne świstki, odwiedzić miejsce, gdzie leżą Ci Najważniejsi oraz spotkać stosowne grono znajomych i przyjaciół. Udało się też przejść małą cząstkę mojej trasy studenckiej, w wyniku czego sprawdziłam osobiście, że w Kwadracie, Magmie, Legendzie, Kojocie i Ramzesie nie zmieniło się w zasadzie nic. A najlepsze jest to, że nadal leci Metallica, więc ukłon głęboki w stronę tych pubów, co to nie poszły w lans i wierne są starej dobrej macierzy. (W większej częstotliwości byłyby mocno męczące, lecz w ramach folkloru i oderwania od rzeczywistości stają się cudne, urocze i ogólnie ach).
Profesor nie zawiódł i stawił się na przyjęciu piwnym, jak obiecał. Rozmowy przyniosły efekt pozytywny i przynajmniej wiem, że nie ma co się martwić ubiegłotygodniowymi płaczami Olgi uskutecznianymi w mieście Kra. Poradzą sobie. W takich relacjach dwadzieścia siedem lat różnicy pomiędzy ludźmi to naprawdę pestka. Trzymam kciuki, wierząc, że im się uda i od przyszłego roku będę miała wakacyjny kątek w Gdańsku.

Tyle o Lublinie. Miasto zjawa, gdzie ścigają mnie dziwne uczucia - miejsce znajome od zawsze, a obce, miejsce, gdzie każdy zakamarek ma jakąś opowieść, a sprawiające na tym etapie, że już kompletnie nie wiem, o co tu chodzi. Miasto postaci. Przyjaciół i wspomnień o nich.

Wracając do Kra przypomniałam sobie o tęsknocie. Nic a nic nie mija i gnębi strasznie. Mi madre poleca na tego typu sprawy lekkie psychotropy, ale to nie w moim stylu, bo jak już czymś się omamić, to przynajmniej niech to będzie moje, a nie szklisty wzrok i codzienna fiesta. W dupie to mam. Poboli i nie przestanie, ale przynajmniej - czuję.

poniedziałek, 14 września 2009

Nie mam tytułu dla tej notki

Oldzia przyjechała wypłakać się w rękaw. Czy to był dobry pomysł - nie wiem, ale z perspektywy tych kilku dni cieszę się, że bałagan, który przywiozła udało się troszeczku wyprostować.

Gorzej ze mną.
W piąteczek udałam się na panieńskie śpiewy koleżaneczki, zapuchnięta od płaczu, z rozwalonym wnętrzem i lekko rozmazanym okiem, podejrzewam. Przybrawszy wystroik składający się z pięknej turkusowej kiecki oraz czarnych skórzanych oficerek zdałam sobie sprawę, że pończoszek całych to ja nie posiadam, bo przeć lato było. Problem został rozwiązany po angielsku, czyli za pomocą czarnych legginsów do połowy łydki oraz różowych skarpetek w paski i misie. W oficerkach nie było widać nic. Do czasu. Bo koleżaneczki łaskawe były zarezerwować tatami w sushi barze, gdzie pierwszą rzeczą jaką trzeba wykonać jest ściągnięcie butów, więc tym sposobem z interesującej, lekko spłakanej femme fatale stałam się dziecinką w skarpetkach w misie plus kiecka sam seks. Frapujące.
Omijając fakt, że kogo jak kogo, ale mnie to jednak cechuje wrodzona pierdołowatość, piątkowe noce mimo wszystko mi służą, a tańce do 6 rano w Zi mają nawet lekkie właściwości antydepresyjne. Lekuchne.

Tęsknię. W środku mi wyje taki stały alarm tęskniczy i nic a nic nie chce się wyłączyć. Zjada mnie i podgryza nieustająca telepka wewnętrza, która powoduje zachowania co najmniej dziwne, typu wybuch żalu i płaczu w czasie mycia kubka po kawie, łzy szkliste perliste akurat w czasie przechodzenia przez wybitnie ruchliwą jezdnię na czerwonym świetle, załamkę i drżenie wszystkich kończyn na środku wagonu tramwajowego i takie tam. Posiadam spory repertuar.

Nie jest dobrze. Stan zawieszenia jest dość bezpieczny, bo nie trzeba podejmować żadnych decyzji, ale mnie doprowadza do szewskiej pasji. Chciałabym COŚ wiedzieć. Gdybym COŚ wiedziała, mogłabym w końcu COS zrobić, albo z czystym sercem nie robić nic, przyjąwszy do wiadomości, że nic to nie da. Wtedy miałabym dużo czasu, żeby spokojnie przygotować się do samobója.

piątek, 11 września 2009

Patronem dzisiejszego odcinka jest literka D. D jak depresja

Jak boli w środku to nie da się zrobić kompletnie nic. Ewentualnie przeczekać, mając nadzieję, że kiedyś przejdzie. Gorzej, jeżeli wie się choć trochę, dlaczego boli, a nie ma się siły i odwagi, by te źródła bólu wyplenić, wyleczyć, załatać. Zapomnieć nie umiem.

Jedna rzecz otworzyła następną, ta koleją i jeszcze jedną i jeszcze. Lawina ruszyła. Psychika przełożyła się na fizyczność, wnętrze na zewnętrze i jest po prostu koszmarnie, koszmarnie źle. Nie potrafię chodzić niektórymi ulicami, wspomnienia przytłaczają, dokopują coraz bardziej. Tęsknię.

Wszyscy wokół jakby się zmówili, żeby przypominać. Nagle spotykam na ulicy Małżonka Mego Mirosława, z którym tworzyłam swego czasu gejowską komunę na Starowiślnej; opowiada mi o swoim śnie osadzonym idealnie w realiach tamtych wspólnych czasów. Nagle dzwoni do mnie dawna przyjaciółka, z którą rozstałam się w brzydkich okolicznościach, też wtedy, też tam. Nagle Szefowa Ma Małgorzata zapala fajkę i wzdycha: "Boże, a pamiętasz Starowiślną? Jak tam było fajnie"... Nagle wszystko wraca i zaczynam sobie uświadamiać, że nie tak to się miało potoczyć. Coś się po drodze zgubiło, zawieruszyło, połamało, a ja wylądowałam w miejscu, w którym absolutnie nie chcę być. Nic się nie zgadza wokół mnie. Gdzie moi najbardziej bliscy ludzie? Gdzie wspólne wieczory przeplatane śmiechem, parzeniem niezliczonej ilości kubków herby z sokiem malinowym, gdzie konstruktywne kłótnie i dyskusje tak abstrakcyjne, że aż idealnie pasujące do naszej rzeczywistości? Gdzie ja? Tęsknię. Nie tu powinnam być, a czasu nie da się zawrócić. Gdzie był błąd?

Palce cierpną od zaciskania w pięści. W skrzynce adresowej ironicznie wyskakują kiedyś znane na pamięć numery telefonów, pod które dziś nie mogę zadzwonić. W połączeniach nieodebranych dziesiątki osób codziennych, na których ani trochę mi nie zależy.

Pamiętam, jak jechałam na plecaku hajką do Kazimierza 220 na godzinę, na rynku zsiadłam i prawie się porzygałam, a potem przez cały dzień piłam tylko zieloną herbatę. Byłam wtedy najszczęśliwsza na świecie.

Dorosłość jest paskudna!!! Jest najpaskudniejszą sprawą na świecie, trzeba brać odpowiedzialność za każdą sekundę swojego życia i nigdy nie wiadomo, kiedy się nagle dostanie w dupę.

czwartek, 10 września 2009

My TV is my friend, tadadadadada

Wczorajszy koncert Rabbitów w Drukarni - boski! A Masa się tak ładnie i twarzowo skrapla bębniąc w gary i starając się poprawiać okulary "z łokcia"...
Smutki zatruwające dzień, tęskno za Fredro, tęskno do czegoś niezidentyfikowanego, stagnacja, zawieszenie, depresja, wracająca quirkowatość, chęć ucieczki, zatarcia śladów, przerwania zobowiązań - tylu ludzi wokół mnie, tyle spraw, rozmów, blablabla, przyrzeczeń i obietnic bez pokrycia. Niebo ma sympatyczny koloryt - zajmijmy się lepiej tym.

------------------------------------

Nie pisze mi się już swobodnie. Jedna osoba chwilowo zabrała całą przyjemność. Czasem jest tak, że człowiek dzieli się na kilka żyć i po prostu nie da się zrozumieć tych poprzednich, skoro zaistniało się właśnie w aktualnym i mimo szczerych chęci - nic tego nie zmieni.

środa, 9 września 2009

Ty łobco babo (na smutno i na serio)

To jest wszystko wina Fredro. Uruchomiła mi w czasie wczorajszej rozmowy na dachu wspomnienia, w których mam straszny bałagan. Nie do końca przetrawione, poupychane bez porządku gdzieś w zakamarkach, wciąż bolą - cholernie. Rozgrzebałam na własne życzenie głowę i serce. Nawet nie pamiętałam, że schowałam je tak głęboko właśnie dlatego, że nie potrafię sobie z nimi dać rady. Ciągle jest za wcześnie. Może zawsze będzie za wcześnie.

Rano, z determinacją zalogowałam się na dawną skrzynkę mailową i przeczytałam cztery lata życia zamknięte w korespondencji z przyjaciółmi. Maile suche, obrażone, płaczliwe, żałosne, radosne, dzikie i szalone. Maile pijackie i trzeźwe, analizujące i bałaganiarskie, maile o sprawach ważnych i o dupie marynie, o zagramanicy i wsi, gdzie to dzięcielina pała, z czasów polskich, angielskich, paryskich i wszystkich;)
I tam jest taki pan. I z tym panem straszna sprawa była. Nie pamiętam ja już powodów, prócz jednego marcowego, co mi życie zmienił - rodzina się zmniejszyła, świat się zmniejszył - ale w tle tłucze mi się po głowie, że gdzieś tam el novio viejo się pojawił i spierdolił doszczętnie, choć miał zabronione tykać. Konsekwencje czuję do dziś.
I pomyślałam sobie, że trzeba by zadzwonić, przeprosić tak bardzo... Wyjaśnić, wziąć winę na siebie, zdjąć komuś z ramion ten ciężar. Pochylić głowę i przyznać - spieprzyłam. Zwrócić komuś ten niewinny urok i czar. Dobija mnie myśl, że może zrobiłam mu to, co mi el novio viejo, ciary przełażą po plecach, że prawdopodobnie ma teraz to całe emocjonalne dobrodziejstwo inwentarza, jakim i mnie złośliwie, kurde, obdarowano. A to dobry człowiek jest i załuguje na wszystko, co najlepsze.
I szarpię się teraz z własnym tchórzostwem, a najbardziej z niepewnością - bo całkiem możliwe, że już jest ok, że już się pocerował, a ta rozmowa z zaświatów będzie dla niego niepotrzebnym przypomnieniem; boleć go będzie tak, jak mnie wspomnienie boli.
Nie wiem.
Czuję taki wrzask w środku.
Muszę się wypłukac z tych wszystkich brudów, które wspuściłam do swojego sumienia i serca. Sporo przepraszania mnie czeka.

Starać się nie ranić nigdy, nie zdradzać, szanować, śmiać się. Kochać.

piątek, 4 września 2009

Księżniczka Jęczybuła

Boli mnie wszystko od stóp do głów, w portfelu pustki, w lodówce nie, więc będę nieprawdopodobnie gruba, po dwóch dniach pleneru rysunkowego właśnie zasiadłam i z nieprzyjemnością stwierdziłam, że nic mi się nie chce, a przeć piąteczek i mam być po kolei w: Lov, Dymie i Psie. Obiecałam. Jak nie pójdę, to ONI przyjdą po mnie, a to będzie gorsze, bo znowu nabrudzą mi w domu i w ogóle wyjdą stąd za trzy dni. Aj.

Ostatnio tak jakby częściej bywam na Kazimierzu - nie jest to może ta częstotliwość, jak za czasów apartamentu na Starowiślnej, aczkolwiek odnotowałam znaczną poprawę. Wynikiem owej poprawy jest odnowienie kontaktów z grupą miejscowo - kolorową, ubzdryngolenie się z starej dobrej drużynie Struś, Brat z Wyboru oraz mła, a także napotkanie el novio viejo, wychylenie z nim bani przy barze i przyjęcie do wiadomości niusa, że na dniach zostanie tatusiem. Jest kurde fajnie.

Przyjaciele patrzą na mnie z mieszanką przerażenia i głębokiego zastanowienia w oczach. Nie wiadomo, czy mnie przypadkiem nie porzucą, lecz nic to, bo po czasach postu i nadmiernej grzeczności nadchodzą hołubce i ploty.
Czuję jesień. Ogólne przełączenie ze stanu play do stanu chill, prócz wieczorów z przyjaciółmi.

Yyy, czy ja aby nie napisałam na początku, że nic mi się nie chce..? Idę, umaluję sobie paznokietki na oczojebną czerwień i przyjrzę się tym czarnym trampeczkom w balony, co to stoją jeszcze nie rozdziewiczone na półce w korytarzu.,..