czwartek, 18 marca 2010

Czekając na (film, sezon i cud)

Gdzie jest Invictus w kinach, pytam?! No gdzie??? Dała Bozia rozum co poniektórym, czy etam? Spraszają mi do miasta miłościwie nam panującą głowę państwa, chcą uhonorować obywatelstwem grodu (na szczęście skończyło się na pogróżkach), angażują się we wszystkie możliwe sprawy, wymyślają i knują, a Invictusa jak nie było, tak nie ma. A powinien być wyświetlany od 12 marca, notabene.
Zła i zniesmaczona.
Chwilami myślę, że może to i lepiej, że rugby nie jest u nas bardzo popularne, bo dzięki temu nie zeświniło się jak piłka nożna i inne takie, ale to jednak nie jest prawda. To najpiękniejszy sport na świecie i nic nie zastąpi atmosfery stadionów, gdzie kilkadziesiąt tysięcy ludzi wydziera radośnie gardła, nie istnieje coś takiego jak sektory, wszyscy stukają się piweczkiem po położeniu punktów nie ważne przez kogo, a wśród kibiców na luzie egzystują staruszkowie i małe dzieci ubrane w śpioszki ulubionych drużyn rodziców. Widziałam na żywo Sebastiena Chabala, z odległości trzech metrów, acha! Długo tego nie zapomnę... oj. Oglądałam mecz Pucharu Sześciu Narodów w rozwrzeszczanym angielskim barze, gdzie wszyscy mieli na sobie koszulki Irlandii grającej wtedy z Francją. Jeden jedyny facecik ubrany był w niebieską koszulkę z kogutkiem. Francja wygrała, sto osób stukało się z nim kuflami gratulując zwycięstwa - u nas by zajebali. Kocham rugby i całą tą kulturę, od lat. Bardziej czuję wiosnę odliczając dni do rozpoczęcia sezonu. Mam milion trzysta zdjęć meczowych własnego autorstwa i na koncie projekt okładki pierwszej polskiej encyklopedii rugby, napisanej przez mojego eks prawie-teścia;) Kilka śladów na ciele i kilkanaście w środku z czasów istnienia żeńskiej drużyny. Jak idzie zima to wyskakuje mi pod dupą taka bula śmieszna, będąca wieczną pamiątką z jakiegoś wielce udanego treningu. I tak dalej, do usranej śmierci, bo mogę o tym wciąż i zawsze i bez ustanku. No co, każdy ma swojego bzika, tak?
Wracając do tematu głównego, bardzo mi przykro i źle, że żadne kino w mieście Kra nie wyświetla rewelacyjnego filmu o rugby, który wszak by im się pięknie sprzedał, bo i Damon gra i Eastwood reżyseruje, historia oparta na postaci Mandeli, a chłopacy z RPA to tak trochę przypadkiem tam są, bo poszli za swoim kapitanem, co to intrygę polityczną w zbożnym celu uknuł. Ładne klaty mają, mówię wam. Może to przekona tych od kin, że warto?
A ja w tak zwanym międzyczasie zanabędę jednak kalendarz naszych gladiatorów z błoń, haha. Co prawda Francuzi jako pomysłodawcy całej zabawy zawsze mają lepszy, ale nie mogę odmówić sobie przyjemności oglądania co rano gołych ciał chłopaków, z którymi nie jedną rzecz się kiedyś zmalowało.

Brak komentarzy: