poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Piwo w Lublinie, Rosół w Kraśniku.

Powiem tak - człowiek to jest jednak głupi.
Pojechaliśmy z Panem Niedźwiedziem w rodzinne strony, bo nas sytuacja lekko przymusiła i trzeba było dokonać odwiedzin. Wyruszyliśmy spowici spokojem i brakiem oczekiwań co do łikendu, ot, pozałatwia się, pogada i wróci do Kra.
A tu trzydniowa impreza nas dopadła, w obliczu której lubelszczyzna nas zmieliła, spopieliła i zmiażdżyła z pozytywnego wrażenia. Knajpy na lubelskiej starówce - cudo. Szewc jeszcze lepszy, niż trzy lata temu, a wtedy byłam tam chyba po raz ostatni. Tłum ludzi. Koncert Fanfar rumuńskich - o ja cię pierdolę, jeśli można się wyrazić. Kusturica na żywo na środku placu Po Farze, a później na dziko wśród ludzi o drugiej w nocy. Trebunie Tutki tak miłe i przyjemne, jak zawsze (milsze i przyjemniejsze są tylko z Voo Voo, ale to dlatego, że Waglewski od dwudziestu lat niezmiennie jest moim chłopakiem). Znajomi jacyś tacy fajni, każdy z innej bajki - ciekawie można gadać do rana. Piwo pyszne. Miasto żywe. Taksówki pod dom za trzynaście złotych. Upał i parno, duszo. Fredro w swojej nowej norce (poznaję jej ukochanego i go nie lubię). Aśka w ostatnich dniach ciąży. Na stole pyszne żarcie w wykonaniu niedźwiedziowej mamy. Niedzielne popołudnie w rodzinnej atmosferze - ręce lekko się telepią przez dwudniową popijawę, niczym się nie przejmuję. Biały cin cin z cytryną leczy kaca.
To, od czego uciekałam z takim zaparciem, sprawia mi teraz ogromną przyjemność. W drugiej strony doskonale wiem, że jest jeszcze lepsze dlatego, że nie mam tego na co dzień. Lubię Lublin, odkąd w nim nie mieszkam. I dalej twierdzę, że dwieście kilometrów z grubą nawiązką stanowi minimalną odległość, w której można znakomicie żyć z własną rodziną.

Brak komentarzy: