czwartek, 29 października 2009

Boli

Kurwa, jakiego mam doła. Kurwa, jakiego mam doła.
Ja wiem, że to oklepane, wiem też, że moja nieleczona deprecha żadną nowością nie jest i powinnam się do niej już dawno przyzwyczaić, ale to co się teraz dzieje w mojej głowie przechodzi ludzkie pojęcie. Przestaję już nad tym panować. Niechciej życiowy przybiera rozmiary monstrualne - potrafię zdychać z pragnienia i nie mieć siły ruszyć dupy po szklankę wody, męczyć się nad projektem pięć godzin ale nie sięgnąć ręką po myszkę do kompa, bo nie chce mi się jej podłączać, bo trzeba wyprostować łokieć, leżeć i gapić się w sufit doskonale wiedząc, że zaraz odjedzie ostatni tramwaj, którym mam szansę dotrzeć w miarę punktualnie do roboty, itepe itede. Skoro nie oddycham i generalnie przeczekuję tylko to życie, to chyba nie ma sensu zwracać uwagi na niewygody i podejmować próby urządzenia czegoś wygodniej i lepiej.

Nic nie ma sensu.
Najgorsza jest świadomość, że to już się nie zmieni, będzie tkwiło niczym jakiś pieprzony kolec, którego nie da rady wyjąć z ciała. Siedzi dziad i rozjątrza ranę coraz bardziej. Ta rana zaczyna gnić i doprowadza w końcu do gangreny. Gangrena się rozprzestrzenia i trzeba w końcu urżnąć jakąś część ciała. Potem się okazuje, że to jednak nie pomogło i zostaje siedzenie, ćpanie żeby zabić ból i czekanie na słodki the end. To już może lepiej szybciej, czy coś.
Kompletnie nie mam pomysłu, co tu zrobić. Zrobienie sobie krzywdy boli. Całe życie mnie boli. W każdej kurwa chwili wszystko mnie boli.

----------------------------------------

Oglądam zdjęcia roześmianych twarzy i nie wiem, to jakiś pieprzony serial 90210 czy coś, wszyscy piękni młodzi, szczęśliwi i bogaci, niesamowite. Dwa lata temu mieli gniewne spojrzenia, włosy umyte tańszym szamponem i trzymali w rękach butelki zwykłego piwa, przytulaliśmy się jakoś, ciepło było, bezpiecznie i wiedziałam, z kim się kocham. Teraz obcy ludzie jacyś, dorośli, dojrzali, dorobieni.
Ja zostałam sama, jak ta ostatnia pokraka. Nie zmienię tego, nie potrafię, mimo prób. Ktoś musi być nieudacznikiem. Moja jedyna ambicja polega w tej chwili na tym, żeby za bardzo nie zrobić sobie krzywdy przesuwając rękę odrobinę za kant stołu.

poniedziałek, 26 października 2009

Prawdziwe rzeczy wydarzają się tylko wtedy, kiedy jest się tak naprawdę sobą.

"Wyglądasz na smutnego. Napiszę do Ciebie list" - Paula Kohlmeier wdarła się na moją prywatną listę pisarzy tymi słowami. Tak zaczyna się jej Kino.
I chciałabym te słowa ukraść i wymyślić na nowo, przemielić i wykorzystać po swojemu, bo dziś jest idealna okazja; dziś są urodziny bardzo ważnej dla mnie osoby.

Już nie mogę go przytulić, zaśmiać się cicho zapalając świeczki na własnoręcznie upieczonym torcie, z którego ułomności pewnie kpiłby przez kilka dni, żeby tylko ukryć wzruszenie. Nie mogę złożyć życzeń tak z głębi serca, spoglądając roziskrzonymi oczami w drugie roziskrzone oczy, jak w pieprzonym hollywoodzkim gniocie. Nie mogę postawić mu wiśniówki w Alchemii i gadać z nim do późnej nocy, bawiąc się skapującym woskiem świeczki. Nie mogę już nic nic. Tylko wysłać maila prawie w kosmos, poryczeć się jak dziecko nad wspólnymi zdjęciami i napisać parę suchych słów, które nawet w jednym procencie nie oddadzą tego, jak mi tam w środku wszystko się wali.

Brak mi Ciebie tak bardzo. Strasznie mi. I nie mogę już napisać do Ciebie żadnego listu, bo nie ma Cię już. W Twoje ciało jakaś obca dusza wlazła, narobiła bałaganu, poniszczyła, rozwaliła z dzikim wrzaskiem to, co było w jej zasięgu. Niewiele udało się uratować, prawie - nic.

Prawdziwe rzeczy wydarzają się tylko wtedy, kiedy jest się tak naprawdę sobą.

piątek, 23 października 2009

Już nie będzie wiosny

Brat z Wyboru i Struś łaskawi byli zabrać mnie wczoraj w nocy na grzane wino do Eszewerii, w związku z czym jestem ja dziś lekko nieświeża. Nic to. Brakowało mi bardzo tej świętej trójcy naszej, szczególnie w momentach, kiedy każde w tajemnicy przed resztą coś kombinuje, a na koniec okazuje się, że wszyscy kombinowaliśmy tak samo. Jak ze stolycą, dla przykładu. (O cholera).

Zmieniając temat, uruchomił mi się egoistyczny instynkt macierzyński. Większość moich najbardziej popieprzonych znajomych, z którymi wyprawiało się dwa - trzy lata temu dużo nielegalnych rzeczy, posiada dziś szczęśliwe potomstwo, nauczyło się kochać i być odpowiedzialnym. Mają radośniejsze twarze, choć przybywa im z każdym dniem zmarszczek. El novio viejo napisał mi niedawno: stara, sam sobie zazdroszczę mojego syna. Wiem. Cholerny farciarz.

A ja co? A ja nic. Wychodzę z gry, basta pauza pas. Zaraz zacznie się mój łikend, który zamierzam spędzić tylko w towarzystwie psa (znowu niańczę Gizelę) i ewentualnie udać się jutro na obiad z dziewczętami.

wtorek, 20 października 2009

Spokój. Cisza.

Stan chill jest bardzo przyjemny - nie obchodzi mnie kompletnie nic. Zero, nul. Wycofanie i dystans, patrzę wokół siebie i funkcjonuję jak przez szybę. Przyjaciółka na literę D już na dobre zadomowiła się w mojej głowie, a że ogólny styl mojego dnia codziennego jest z nią dość kompatybilny, nie zamierzam się udawać do lekarza. Psychotropy średnio na mnie działają, a wyłączyć emocje to ja potrafię i bez nich.

Wczora z wieczora złamałam odwieczne postanowienie żelaznej pod tym względem dziewicy i udałam się do, achtung achtung, solarium, bynajmniej nie w ramach samodoskonalenia ale doładowania akumulatorów, bo mi dziewczęta z pracy powiedziały, że to działa. A i owszem, potwierdzam, szkoda tylko, że człowiek jakiś taki bardziej energiczny pozostaje przez kilkanaście minut, a efekty uboczne, w rodzaju "uprzyjemniacza" czasu pt. przebojowe najnowsze hity najpopularniejszego radia utrzymują się w głowie niestety znacznie dłużej... Auć, boli.

Siostren ze stolycy ma depresję i nerwicę ponoć. Też bym miała, nagminną, a nie jak teraz, czasową i wybiórczą, gdybym spędziła w tym mieście dziesięć lat. Mój plan warszawski obejmuje jedynie doskoki, czasem kilkudniowe, a czasem dłuższe, jak będzie bardzo trzeba, nie obejmuje natomiast totalnej wyprowadzki z miasta Kra. Powiem więcej - w świetle ostatnich wydarzeń i związanych z nimi przemyśleń nienawidzę ja stolycy jak psa, czyli wszystko wróciło do normy, doceniam natomiast te myliony mylionów polskiej gotówki, jakie mogę zdobyć i zamierzam je wydrapać pazurami i ulokować w Kra. Ha, mam was, snoby japiszony jedne, głupie ludzie, haaaaa.

poniedziałek, 19 października 2009

Złość, złość mną targa, proszę ja Was

Łikend świetny. Radosny, beztroski i spędzony w cudnej, rodzinnej atmosferze.

Tak.

Najpierw Killer rozwalił się po pijaku. W piątek o osiemnastej, rozumiecie. Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, żeby zapamiętać po wsze czasy, że NIE CHCĘ i NIE MOGĘ się już nigdy angażować w znajomości z kasty innej niż moja, jako że efekty będą li i jedynie opłakane. Pijmy Johnny Walkera, nie patrzmy na wino słodowe. Nie mówię, że złe, nie nie - wręcz pyszne, tylko reakcja mojego organizmu jest negatywna. Odrzuca, znaczy. I to bardzo.

Po drugie dół, deprecha i tęsknota. I to się jakoś nie zmienia. Kilka tygodni temu napisałam, że chciałabym już coś wiedzieć, że najgorsza jest niewiedza, no a teraz, kiedy już wiem, dochodzę do wniosku, że mając nadzieję żyło się lżej, lepiej, lecz za to w ułudzie. No nic, stawmy czoła. Cały czas wracam do swych przemyśleń o charakterze ideologicznym (patrz odcinek przedostatni), ale im bardziej rozkminiam, tym bardziej idealizuję i szukam winy w sobie. Nie jest dobrze. Fajną zmianą punktu widzenia jest jak zwykle komentarz Łolesa - prosty, szybki i szczery: "po prostu mały bucek". O matulu jedyna, że też mi to do głowy nie przyszło wcześniej..!
(Problem polega na tym, że pamiętam ja lata całe, kiedy zamiast małego bucka istniał człowiek szczery, otwarty, szalony, kochany i ciepły, idealistyczny i pełen empatii. To już nie wróci, kaplica i amen, nie ma co się łudzić. Najgorsze jest to, że sama się do tego stanu rzeczy przyczyniłam i mogłabym się obwiniać ile wlezie gdyby nie fakt, że przypomniałam sobie parę spraw po drodze... I cóż, nadal jestem zła, kurwa, nadal jestem zła!!!)

W ramach rodzinnej, ciepłej atmosfery panującej w mych apartamentach, tzn. oczekiwania, aż skończy mnie boleć ambicja, honor i serce w związku z ostatnimi wydarzeniami, a także odliczając dni do wyprowadzki Killera, który leci sobie w kulki po całości, o czym za chwilę, nabyłam nową płytę Piotra Żaczka, pełną cudnych hinduskich śpiewów oraz składankę Kryśki Jandy, do wtóru której wyłam wczora z wieczora, że jestem na zakręcie. Ano jestem, to co będę sąsiadów oszczędzać.

A'propos wspomnianego współlokatora. Nie ma we mnie nic. Czysta obojętność. Nie jest mi żal, nie jest mi przykro, jest mi nic. Chcę tylko w końcu mieć spokój i samą siebie w moim domu, bez przyległości. Posprzątać i jak najszybciej zapomnieć, że coś takiego miało miejsce w moim życiu.

środa, 14 października 2009

Zima. W środku też.

Tak tak, a jednak jestem głupią babą. jak można dać się tak wywieźć w pole..?!

Zaczęło się szczerze i od serca, bez logiki, zastanawiania się co to będzie i jak to będzie, ot tak, po prostu, bo tak ma być. Chwilę później obwarowania, warunki, sprowadzanie kogoś do poziomu ulicy, deszcz i łzy mieszają się ze sobą, nie rozumiem nic. Strach i dystans. Emocjonalne zero. Wrażenie rozpadania się na kawałki.

Nie, nie chodzi tu o jakieś durne sprawy damsko - męskie.
Chodzi o być albo nie być, o sens całej mojej egzystencji, o to, czy będę sobą, czy też stanę się niewrażliwą, zimną suczą, panią o stalowym spojrzeniu. Spadanie, spadanie, spadanie...

I nagle bach, jeb, jak mnie wkurw nie ogarnie! Bo jak to tak?! No jak?!
Człowiek poświęca WSZYSTKO (wiem wiem, jestem znaną histeryczką i lubię wyolbrzymiać), odcina się od tego, co bliskie mu i drogie, oddaje siebie, swoje miejsca i swoich ludzi, spłaszcza się i idzie na kompromisy, których kompletnie nie czuje, tylko po to, żeby usłyszeć znak zapytania. To ja nie, dziękuję, ja nie chcę tak. Nie umiem planować życia, nie chcę żyć ze skoroszytem w ręku i w wiecznym niepokoju, że jak coś pójdzie nie tak, to usłyszę: sorry mała, to pa.
To ode mnie zależy, kiedy powiem: pa. I tego pa się przede wszystkim nie planuje, tylko wchodzi się w coś całymi emocjami, sercem, sobą, daje się z siebie wszystko i chce się mieć wszystko. Takie mają być związki dwojga ludzi, obojętnie czy erotyczne czy przyjacielskie, takie mają być rzeczy tworzone z pasji, twórczość, praca codzienna, ot, życie.
Nie można godzić się na bylejakość.
I na czyjeś wycofanie. Bo albo działamy razem, albo nie, proste. Nie ma może.

Jestem zła. Ostatnia okazja normalności i prawdziwego szczęścia odwraca się ode mnie plecami, czując dokładnie to samo co ja, ale bojąc się, telepiąc ze strachu i dlatego właśnie ukrywając uczucia pod płaszczykiem logicznego myślenia. Wie doskonale, że pierdoli na własne życzenie, ale nie zmieni zdania. Ja też nie.

Zachowujemy się z Fredro jak ciotki - nastolatki, nawiedzone emo zjawy, dziewczęta chmurne i durne. Budzimy w sobie sucze, a raczej - spuszczamy je ze smyczy, bo obudzone zostały już dawno temu. Znów ktoś nas zawiódł. Znów ktoś zrobił nam krzywdę. Kolejny raz i kolejny. Nie mamy już siły. Nie jesteśmy już ciepłe, miłe, otwarte i empatyczne. Za dużo razy dostałyśmy po dupie, połamano nam i serca i kręgosłupy.

Basta.
Śnieg pada w Kra, w moim mieście śnieg pada.

czwartek, 8 października 2009

Kuchnia egzotyczna.

Idąc do sklepu w godzinach pracy, jak Jahwe przykazali, pytam uprzejmie Dżusi, siedzącej obok, czy czegoś jej nie kupić:
Dżus: nooo, znajdłabym coś słodkiego.
Diu: to co chcesz?
Dżus: ...
Diu: big... uuum no, tego z lodówki?
Dżus: wiem, zupę chińską!

środa, 7 października 2009

Na chuj mi kurwa Twoje kwiaty...

... czyli krótko, prosto i na temat, a że kultura musi być, to zachowałam ja wielką literę. Łypię spod oka z poziomem złości dziesięć na dziesięć i doprawdy, ludzie, zrozumcie, że "nie" znaczy "nie", a "nie chcę" znaczy "nie chcę".

To tyle w tym temacie.

wtorek, 6 października 2009

Ja - naj.

Jest taka możliwość, że diu-krakowsko przerobi się na diu-warszawsko. Wiem, wiem, tragedia, ale co poradzić. Teraz mogę wszystko, totalnie wszystko. Znów odżyła mi na butność i odwaga, dzięki której potrafię zmieniać swój świat.

Chyba zrobię sobie tabelkę. Po jednej stronie będzie miasto na ka, po drugiej miasto na wu. (U nas mają ogródki z trawą, u nich takie wybetonowane). Kompletnie się nie boję konsekwencji, co jest dziwne (bom znaną w towarzystwie panikarą), urocze i strasznie głupie - grunt, żeby fundament był silny, wtedy wytrzyma całą resztę. Ideałem byłoby móc stać w rozkroku, bo miasto na ka i miasto na wu wbrew pozorom mają wiele wspólnego i powinny współpracować, ale zobaczymy, czy mi się taka sztuka uda.

Lubię zmiany. Pozwalają oddychać pełną piersią. A na powierzchni tylko ci, co umieją pływać, jak to mądre ludzie mówią, niezwykle wręcz odkrywczo, taaa.