wtorek, 22 listopada 2011

o Jahwe, ratuj.

Za dwa i pół tygodnia wychodzę za mąż. Za dwa i pół tygodnia wychodzę za mąż, aaaaaa! Dopiero w tym momencie, kiedy to napisałam, zaczynam zdawać sobie sprawę, że naprawdę nie wiem, jak do tego doszło.
 I co? To już koniec? Już muszę być dorosła, odpowiedzialna, godna zaufania i nie mogę wpadać w histerię i leczyć się trzema butelkami wina? Wszystko bym oddała, żeby znów mieć dwadzieścia lat, kupę błędów do popełnienia przed sobą, kuchnię w kazimierskim mieszkaniu dzieloną z przyjaciółkami i gejem, szafę wypchaną ciuchami z lumpeksu i kilka ładnych nocy przepłakanych za niespełnionymi miłościami. O Jahwe. W zamian za to mam trzydziesteczkę na karku, kredyt hipoteczny na mieszkanie oddalone od Kazimierza raptem szerokością Wisły, znienawidzoną i stresującą pracę, pojebaną do żywego szefową i cudownego narzeczonego, niestety z tendencją do zmieniania się z hardcorowca w przemądrzałego urzędasa.Śmiertelnie się boję, że będę mieć w życiu mnóstwo pieniędzy i zero spontanu, a tego to ja długo nie wytrzymam.

Aha. I nienawidzę dzieci, żeby nie było, że nie mówiłam.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Miejsca nie bywają idealne

Wyjedźmy stąd! Daleko! A później jeszcze gdzie indziej i tak ciągle..!

Znudzona Krakowem i kolejną wiosną. Na tych samych ulicach/ławkach/murach/chybotliwych krzesłach kazimierskich knajp/dachach/mostach/ chodnikach, tylko twarze inne, grymasy znane nieznane. W wieku trzydziestu lat jestem po prostu zła, że sama sobie tak mało zaoferowałam.

piątek, 11 marca 2011

Millennium.

Sratata, dostałam urlop na poniedziałek (taaaa, wielkie mi wydarzenie) i jadę do Jaworzna łobuzować. Z teściową, żeby nie było. Jest tam taki miły feszynhaus i jeżeli nastąpi dziwna zbieżność dobrych okoliczności w przyrodzie i dziś transzą o piętnastej przyjdzie mi zaległa pensja, to się obkupię we wszystkie fatałaszki, jakie wlezą na mój obfity tyłek. Cudownie.
Hm. A jak mi nie przyjdą pieniądze to się wkurwię, zaprawdę.

-------------------------------------------------

Z innej bajki - wczoraj po raz pierwszy od iks czasu wyszłam po pracy NA PIWO Z KOLEŻANKĄ. Na piwo. Z koleżanką. Co prawda zaczęło się od piwa z kolegą, ale liczy się, jak to wyglądało finalnie. Już zapomniałam ile radości może sprawić pojęczenie na cały świat, płeć męską, oplotkowanie wszelakich niusów w towarzystwie i kroju tych fajowych spodni z zaruni, w które, choćbym nie wiem jak wciągała brzuch i tak za cholerę nie wejdę. Takich przyjemności to nawet najlepszy narzeczony pod słońcem nie jest w stanie mi zapewnić, więc dzielnie znoszę dzisiejszy uporczywy ból głowy, lekkie nieskoordynowanie ruchów i oddech smoka. Raz na czas taki stan jest li i jedynie ucieszny.
A jak idzie weekend, to obejrzyjcie Millennium. Wszystkie trzy części po kolei. Trzeba sobie zarezerwować na ten cel dziewięć godzin i spory zapas podpórek do opadającej z zachwytu szczęki. Zakochałam się na amen.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Oj tam.

A jednak coś napiszę, bo powiększyła nam się rodzina.
Czarna kotka Zośka siedzi za kanapą i się telepie ze stresu. Nie je i nie pije, nie korzysta z kuwety, nic. Daje się pogłaskać Sowie, który stosuje wobec niej wszelkie zabiegi i wybiegi wytrawnego kociarza. Finalnie wczoraj miziali się w brodziku prysznicowym, co jakoś rokuje. Bardzo mi jej żal i bardzo się o nią martwię, ale ponoć przesadzam, bo teraz już będzie miała z górki.
Wspominając miejsce, z jakiego do nas trafiła - wcale się nie dziwię. Zośka została znaleziona na gumtree jako półroczny kociak mieszkający w domu tymczasowym. Miała być zdrowa, zaszczepiona i przejawiać zachowania "czarnej iskierki, której wszędzie pełno". Tymczasem... dom, z którego Zośka została przez nas wczoraj zabrana, okazał się być 30-metrową jaskinią chorego psychicznie babsztyla, żyjącego na tej przestrzeni w niewyobrażalnym syfie i smrodzie z 17-stoma kotami i psem staruszkiem. Wrażeń z pobytu w tym miejscu nie da się opisać w żaden znany mi sposób, po prostu brak słów. Zośka została wyłowiona spod łóżka po ponad godzinnych zabiegach - po przyjeździe do domu natychmiast czmychnęła pod kanapę. Po kilku godzinach pozwoliła się delikatnie pogłaskać, później wyszła na spacer, zaliczyła dłuższy pobyt w szufladzie z pościelą, podrapała Sowę, wlazła do brodzika i wyraziła zgodę na lekkie mizianie. Po czym znów zwiała do najczarniejszego kąta i z tego, co wiem, siedzi tam do tej pory. Jest czarnym kłębuszkiem nerwów i telepki. Kochana.
Zabiłabym tą staruchę gołymi rękoma.

I tyle. Jak będzie dalej - zobaczymy. Póki co trzeba popracować nad nią na tyle, żeby jakimś cudem przetransportować ją do weterynarza.

Poza tym, drogi pamiętniczku, nastąpiły zmiany w towarzystwie. (Napisałam w tym miejscu trzy wersje tekstu i wszystkie skasowałam, chyba nie chcę tego wywlekać, albo nie umiem ubrać w słowa własnym odczuć. W ramach próby - można to nazwać "przyzwyczajaniem się").