poniedziałek, 22 lutego 2010

Delfina?!

Dosyć. Trzy dni goszczenia rodziny plus w perspektywie najazd mojej nadobnej sis z jej adoratorem napawają mnie uzasadnioną odrazą i rozpaczą. Już pamiętam, czemu mieszkam sama, czemu wyniosłam się z domu jak tylko nadarzyła się okazja i dlaczego 240 kilometrów dzielących mnie od familii stanowi odległość idealną. Pamiętam też, czemu nie mam dzieci i jednocześnie zabijam w sobie popiskujący cichutko instynkt macierzyński. O nie, nie dam się wrobić.
Dwucentymetrowa warstwa syfu zaścielającego moją podłogę po najeździe małych kuzynków składała się w większej części z substancji lepkich, wśród których walały się niedokończone wycinanki, denka od jogurtów, pourywane części resoraków i różne elementy niezidentyfikowane, za to utytłane w kolorowej mazi złożonej z galaretek, deserków czekoladowych oraz okruchów ciastek ( na oko była to szarlotka). Sprzątałam trzy godziny z karkiem przygiętym do podłogi, gdyż ponieważ kilka godzin wcześniej skończyłam upojną imprezę uczczenia nowej jaskini Pana Niedźwiedzia, w czasie której piłam bimber i odświeżałam moją długoletnią przyjaźń z kulturalnym tańcem zwanym pogo. Zapomniałam o skutkach ubocznych takiej zabawy, których doświadczałam wszak regularnie przez całe liceum, zakładając w co poniektóre ranki skarpetki przy pomocy lustra.

Poza tym pierdolę. Zawsze wychodziam z założenia, że trzeba zachowywać się w miarę przyzwoicie i być miłym dla ludzi, choć gdybym częściej budziła w sobie uśpioną sucz pewnie oberwałabym po tyłku osiemset milionów razy mniej. Generalnie jest tak, że co się samemu daje to do nas wraca, więc dla spokoju własnego sumienia staram się pewnych ruchów nie czynić (a że czasem nie wychodzi to już inna sprawa, choć stare przysłowie mówi, ze dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane). No, w każdym razie miłość bliźniego właśnie mi się skończyła, a raczej wyparowała z cichym sykiem. Po prostu mam dość znoszenia pewnych osób i zachowań w moim towarzystwie i raczej nie jestem przywiązana do nikogo na tyle, żeby to dłużej tolerować. Wolę się kulturalnie pożegnać i pójść swoją drogą, niż męczyć się ze świadomością, że komuś nie zależy na mnie na tyle, żeby wziąć pod uwagę moje samopoczucie. Pieprzę to. Bądźmy szczerzy - jeżeli ja nie zadbam o siebie to najwyraźniej nikt inny tego nie zrobi, choć w obecnym układzie jest to świadomość bardzo przykra i dołująca. Nie zamierzam sprowadzić się do poziomu osoby zadaniowej, bo wtedy musiałabym rzygać codziennie rano patrząc na siebie w lustrze. Tak sobie myślę, że robię ostatnie podejście, a jeśli nie wyjdzie... cóż.

(to nie jest prawda, to nie jest cóż - gdybym chciała być w zgodzie ze sobą musiałabym napisać: zajebię cię gruba suko i byłby to tylko dyskretny początek, ale nie zrobię tego, bo damie nie wypada. fuck)

Brak komentarzy: