czwartek, 4 lutego 2010

Patrzę na siebie, trochę przezroczystą, badam reakcje, co boli, co cieszy, co rozwija. Co. Piszę list (dlaczego ludzie nie piszą już do siebie listów, takich na papierze, wymiętolonych przez pocztę, zanim dotarły do adresata?), wyliczam, że to i to i tamto, to boli, tu nie umiem, o to Cię proszę, tego nie potrafię znieść, pomóż, bądź, ja proszę. Chwilę potem refleksja, że po co, ile można próbować i w końcu nie unieść się honorem, bo najgorsza jest strata honoru. Trochę gapię się przez okno. Zapisz czy anuluj? Wykasowuję. Widzę, jak zimowe słońce głaszcze plecy kamienic.

Nawarstwiało się od kilku dni i dziś pieprznęło. Ile można mówić do ściany i pełnić funkcję elementu wyposażenia? Nie można zrezygnować z emocjonalności. Ja nie jestem produktem. Jestem sobą i taką się mnie akceptuje lub nie.
Nie robię nigdy dalekich planów, ale wciąż popełniam błędy - wychodzi na to, że nawet plan na za kilka godzin nie powinien istnieć. Mało radości. Momenty i interakcje. Jak mówić, żeby dotarło? Ja już na granicy, jeśli wychylę się jeszcze bardziej - to spadnę.

Brak komentarzy: