piątek, 17 września 2010

Nom, dobra.

To jedziemy z tym koksem, tak? W niedzielę okaże się, czy jestem cokolwiek warta jako fundraiser. Biorę to ambicjonalnie na klatę.
Tak.
Albo będę w miarę zadowolona, albo w poniedziałek spieprzam na stałe do Ugandy. Tam lubią grube kobiety i nikt mnie nie zna - normalnie same plusy.
----------------------------------------
Jak się tak radośnie zapieprza, to się robią problemy w relacjach międzyludzkich. Bardzo osobistych, na ten przykład. Przeraziło mnie to, że wczoraj zasypiałam z myślą pod powiekami: jak bardzo szkoda, że nie wyszło, a obok mnie leżał człowiek, którego ta myśl dotyczyła. Niedobrze, niedobrze jest. Pogubiłam się. Chyba już chcę jakoś bardziej, jakoś mocniej, takie dotykanie, muśnięcia, wycofywanie się, to już nie dla mnie. Albo wszystko, albo nic, w głowie bałagan, bo z jednej strony przekonanie, że po co mi to, na cholerę, a z drugiej, że zasługuję, że potrzebuję, chcę. A tak naprawdę wciąż nie wiem. Jest tak, że te wycofywania, uwalniania więzi zamiast je zaciskać sprawiają, że mam problemy z własną wartością. To bardzo jest niepokojące.
Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale coraz mocniej wątpię w siebie, w moje otoczenie, w jakiś sens tych wszystkich moich działań, nie potrafię znieść ironii, złośliwości, skórę mam coraz cieńszą i coraz łatwiej zrobić mi krzywdę. Przeżywam, przetrawiam, dużo rzeczy sprawia mi niewyobrażalną przykrość, a jednocześnie ciężko jest powiedzieć nie, odseparować się, nie zgodzić. Chciałabym, żeby wróciły czasy, kiedy mężczyźni byli skałami. Póki co, kolejny raz muszę brać na klatę to, co funduje mi codzienność. A już mam coraz mniej siły.

Boję się, że wczoraj wieczorem nastąpił jakiś przełom. Niedobry, we mnie. Może to już ten etap, kiedy już nigdy nic i koniec końców zostanę chorą psychicznie starą panną z dwoma dzikimi kotami. Jak to się ma do drewnianego domu, syna i psa? Kurwa.

Brak komentarzy: