środa, 30 kwietnia 2008

Jesteśmy pokoleniem magików wyobraźni, zagubionych w rzeczywistym świecie, choć na pierwszy rzut oka nieźle sobie w nim radzimy. Boimy się przede wszystkim samego strachu - nauczeni, że wszystko zależy tylko i wyłącznie do nas samych, otoczeni przez wąskie grono przyjaciół, z którymi w miarę upływu lat coraz mniej potrafimy rozmawiać, zanurzamy się w świecie znajomości "coś za coś", mylnie nazywanych bliskim koleżeństwem. Cały czas oglądamy się trwożliwie przez ramię. Mamy aż za dużo pomysłów na samych siebie, ale mało czyj pomysł zgadza się z naturalną osobowością. Nie umiemy ufać ludziom, nie chcemy ich prawdziwej bliskości. Okazuje się, że najcieplejszą postacią w naszym codziennym życiu jest była miłość, która cały czas wraca, powtarza sie, a może po prostu nigdy nie umarła, tylko my baliśmy się pojść dalej. Opieramy glowy na ramionach tych, którzy nas skrzywdzili.
Na zewnatrz uśmiech. Jest przecież tak pieknie, na pozór jest tak, jak sobie wymarzylismy, choć brakuje zawsze kilku elementów do ideału!
Odchodzimy od tych, którzy nas faktycznie kochają. Brzydzimy się nimi, czujemy niesmak z ich słabości. Przeciez każdy ma swoją wyspe, choć nawzajem wyświadczamy sobie przysługi - problemem jest przytulenie drugiej osoby, gdy tego potrzebuje, normą transport obrazów z drugiego krańca Europy, albo podwiezienie znajomego na wystawę do Frankfurtu.
Kochamy się w promieniach słońca z dawnymi miłościami, które wciąż mają datę przydatności do użycia. Chodzimy z nimi na spacery, błądzimy w trawie po kolana. Nasze psy mają ludzkie imiona, ot, takie zamienniki dzieci, które w naszym wieku powinniśmy już mieć..?
Nasze pokolenie ma lat dwadzieścia siedem, ma trzydzieści sześć, ma czerdzieści cztery. Swoje nory mamy rozrzucone po różnych miejscach globu.
Znamy sie na malarstwie i fotografii, dyskutujemy o rodzajach wina i polityce, poczucie humoru pełne draśniętej ironii. Kolekcjonujemy płyty i ratujemy wraki przedmiotów na targach staroci. W spodniach zjeżdżających z tyłka pijemy kawę w dobrych dla nas miejscach. Twarz podnosimy raczej do nieba, nie dbając o czystość naszych butów.
Mamy całkiem niezły zbiór wspomnień i pamiątek z podróży.
Nie potrafimy być za bardzo wierni, cały czas gonimy w poszukiwaniu kogoś/czegoś lepszego, bardziej pełnego pasji.

zdradzani zdradzają
odrzuceni odrzucają
wzgardzeni wzgardzają

wtorek, 29 kwietnia 2008

Mladinsko... cudna, pełna przymrużeń oka, jawna kpina z kinematografii! Jeżeli będą grać gdzieś w okolicach Fragile - iść w ciemno!

sobota, 26 kwietnia 2008

Peany na cześć...


...Kazimierza w sobotni, leniwy, rozlany słońcem poranek - jest cudnie! Aż się mimowolnie uśmiech rodzi na twarzy. Laptop, kilk klik, palce w klawikordę, kawa z pianką, podkoszulek z krótkim rekawem, sprane szturmówki.
Na Placu Nowym tłum umiarkowany, większość to sąsiedzi lub znane wieczorami twarze przy barze, niezobowiązujące przywitania podczas mijania się wśród warzywnych straganów, dzieci rozchlapujące wodę wokół pompy (nawet wyjątkowo nie drażnią:)

W takie poranki, które trwają czasem aż do poźnych godzin popołudniowych - bo poranek to stan ducha - czuję się tu jak w małym miasteczku, gdzie wszystkich się choć trochu zna, tudzież ich postaci pasują na tyle do otoczenia, że wtapiają się w te rozjaśnione promieniami miejsca. Taki wyprany koloryt, bez napinania, z lekkim rozleniwieniem, wyczulonymi po wczorajszej nocy zmysłami. Z dobrym, nie do końca zaplanowanym planem na wieczór, który odbedzie się również tutaj... Przyrosłam, wrosłam, zapuścilam korzonki, takie małe, ale jak na mnie, to już sukces.

środa, 23 kwietnia 2008

Oezaa

Dziś już wtorek, taak? Jakoś nie odczułam.

Tak to jest, gdy człowiek pełen dobrej woli i miłości do bliźnich zaprasza wąskie grono przyjaciół w liczbie sztuk trzydziestu i coś tam, tak na szybkie urodzinowe piwo. W ulubionym miejscu publicznym, że tak się wyrażę. Po kilkunastu kolejkach wiśnioweczki, darciu mordy, lesbijskich przygodach, upiciu barmana, bo też kolega przeż, po zobaczeniu czterech przyjaciół płci męskiej przylepionych do biustu szefowej NARAZ, po widoku tatuażu pt. Kocham Polskę na tyłu znajomego angola oraz założeniu żeńskiej drużyby rugby mogę z satysfakcją stwierdzić, że miałam fajne urodziny. Zajebiste wrecz, tak mi się myśli mało skromnie! Nawet eks przybył i starał się być miły w towarzystwie, co zakrawa na ósmy cud świata... Nawet kwieciem żem obsypana została..!

Tak, to teraz jeszcze poczekam ze trzy dni, zanim odważę się pojawić znów w moim ulubionym miejscu publicznym - no co, trzeba dać ludziom czas, żeby zapomnieli, tudzież otrząsnęli się z delikatnego kaca moralnego.
Ekhm, najbardziej ja.

sobota, 19 kwietnia 2008

Postanowienia urodzinowe

Nieoceniona, Łoles i Aneczka Świetej Cierpliwości śpią czule stłoczone na moich włościach. Nie ma to jak przyjaciele - obojętnie, w jakim zakątku świata mieszkają, niezawodnie pojawiają się dokładnie w tych momentach, kiedy tak strasznie ich trzeba. Jeszcze częściej zjawiają się wtedy, gdy ich obecność przeszkadza w przeżyciu romansu stulecia:) Osiemnasty zmysł, czy co?!
Bardzo kolorowo ostatniej nocy się działo; jakieś czczenia rozmnożeń w towarzystwie były obchodzone, jakieś nie całkiem aseksualne uściski, niby przypadkowe dotknięcia dłoni, spojrzenia, lekko zbaczające ze skóry policzka pocałunki...
Grr, przeć, cholera, przecięlismy pępowinę, tak?! Większej bezedeury nie słyszałam.

Niniejszym postanawiam się poprawić i zachowywać przyzwoicie - to tak ze względu na dość zaawansowaną liczbę lat, która już od jutra będzie niestety ozdabiać mój profil na NK.
Będę oszczędzać pieniądze i nie dawać się wmanewrować w chybotliwe pomysły znajomych.

Gwoli tych postanowień, zbieram wdzięki i jadę do ikei kupić coś, co na pewno za dwa dni się rozwali i będę robić reklamację, po południu spotkam się z kolegą, który oferuje pracę polegającą w przerażającym stopniu na włóczeniu się po Europie i doprawdy nie wiem, jak na tym da się zarobić, a wieczór spędzę w towarzystwie pewnego pana, z którym już nigdy, przenigdy nie powinnam spędzać żadnych wieczorów. A tym bardziej poranków.

Taak, znakomite postępy.

czwartek, 17 kwietnia 2008

niedziela, 13 kwietnia 2008

sobota, 12 kwietnia 2008

missing you like candy

Fragment 2007 roku był przemieszkany w cudnym bajkowym domu w towarzystwie Czarownicy na różowym rowerze z wydziaranymi plecami. Było koszmarnie upalne lato - całe dnie spędzałyśmy oddzielnie, każda w swojej pracy; późnymi popołudniami spotykałyśmy się w domu, umorusane gorącem i miejskim kurzem, pokryte potem i smarem z łańcuchów rowerowych. Przeszczęśliwe. Do trzeciej w nocy zwinięte na fotelach w naszej kolorowej kuchni piłyśmy wino, a jak się skończyło - paskudną limonellę, której nabyty we Włoszech zapas jakoś nie mógł się skończyć. Śmiałyśmy się z naszych sercowych kłopotów, chlipiąc jednocześnie w rękawy, omawiałyśmy żegnany właśnie dzień, budowałyśmy teorie, które później wypisywałyśmy szminką na ścianach. Nad naszymi głowami powiewały pawie pióra, a różowe potwory łypały jednym okiem. Czasem skręcałyśmy meble, czasem robiłyśmy wyprawy po kolejne, a czasem szłyśmy po prostu pomachać ogniami i napić się wiśni z limonką. Kraków po północy był nam przyjazny.
Nasze mieszkanie było urządzone w bezczelnie ostrym różu - kolorze zdołowanych kobiet.
Razem miałyśmy pięćdziesiąt siedem lat.
Czarownica kochała kiedyś tak idealizująco, jak ja. W pewnym momencie napisała na ścianie, na co sobie już nie pozwala i zamknęła się w domu na rok, wychodząc tylko do pracy. Pomogło. Ja tak nie potrafię, chyba. A poza tym by nie podziałało. Co nie zmienia faktu, że coś się skończyło i nigdy, ale to już nigdy się nie powtórzy, bo sobie na to po prostu nie pozwolę. Bo jeśli ma być dalej tak, jak się od lat ciągnie, to ja wreszcie dziękuję. Już umiem, już nie chcę, bardzo świadomie.
Nie chce mi się pieprzyć o tym, że trzeba mieć klasę i takie tam, bo wszyscy to wiemy, poza tym już parę razy w tej samej sytuacji z tym samym człowiekiem użyłam tych słów, a i tak wobec durnoty serca jest to kompletnie bez znaczenia, prawda?
Nie robię nic, żadnych gwałtownych ruchów, po co, szkoda energii. Po prostu ja jestem, on jest, ale go nie ma. Proste. W szarej wystrzępionej spódnicy piję białe wino.

Wzdech.
Mimo tego świętej dziewicy ze mnie nie uda się zrobić, nie mam na to ochoty, chociaż kusi fakt, że dostałabym rower.
A frytki w Callais zamykają w tym roku o dwudziestej drugiej.

Piątek

Gdy dzieje się tragedia, najbardziej bliscy sobie ludzie powinni trzymać się razem. Wspierać się i wyciągać za uszy z przepotwornego doła, kiedy to wydaje się, że już nic nigdy i nigdzie nie będzie. Zero pozytywów.
I nie jest to bynajmniej dół pod tytułem "straciłam pracę, spaliło mi się nieubezpieczone mieszkanie, w którym trzymałam kolekcję również nieubezpieczonych Gauginów, a za ostatnie pieniądze z konta kupiłam akurat buty. Z przeceny. I na dodatek pada deszcz".
Ten dół jest innego rodzaju, znacznie poważniejszego. Jest to dół najdółszy, jaki można mieć. Nawet nie wiem, czy można to nazwać pospolicie dołem. I nie chce mi się o nim pisać, ale chwytam się nadziei, że może dzięki temu chociaż troszeczku, chociaż tak maleńko mi przejdzie...

niedziela, 6 kwietnia 2008

Znalezione:

"...wyobraźcie sobie dom, w którym jest to wszystko, co tu widać: sprzęt akustyczny, wizyjny... i co z tego, że to wszystko, kurwa, tu stoi, jeżeli to jest martwe, bo nie ma prądu... i na co mi to wszystko? O dupę to rozbić! Bo nie ma tego prądu, czyli nie ma tego, co ja chciałem mieć w życiu, czyli szczęśliwej miłości, nazwijmy to najbardziej prymitywnymi słowami..."

piątek, 4 kwietnia 2008

31 marca o godzinie 12.40 zatrzymał się świat.
Jedna osoba wysiadła.

-----------------------------------------------
Nic nie poczułam.
A teraz... nawet mój własny początek, zalążek mnie samej już nie istnieje.
Wszystko zmieniło sens.