wtorek, 9 marca 2010

Tie a yellow ribbon round the old oak tree

Quirk quirkiem. Nie ma to jak konsekwencja. Piałam wczoraj na temat stylu starszej pani, po czym z wieczora, jako królowa życia i artystka oddałam się spożywaniu soku z chmielu w towarzystwie koleżaneczek. Tak z okazji świętowania płci.
Dziś mam w głowie łapacza myśli ciężkich, na którego faktycznie zasłużyłam, więc nie będę zgłaszać pretensji. Jakby za karę, od wczoraj w mojej pracy trwa jakiś większy remont, w związku z czym przez cały dzień walą mi nad głową młotem pneumatycznym. Jestem totalnie zachwycona.

Z innej beczki - fejsbuk zrobił mi przemiłą niespodziankę kontaktując mnie z eks wpółlokatorką z czasów manchesterskich. Obgadałyśmy najpilniejsze sprawy umawiając się na spotkanie za miesiąc i już szczerząc zęby z radości. Obejrzałam kilka zdjęć. Przypomniałam sobie kilka spraw. Obudziłam trochę moralniaków i wyrzutów sumienia. I w końcu zastanowiłam się, jakby wyglądało moje życie, gdybym podjęła inną decyzję. Pewnie miałabym teraz przynajmniej jedno dziecko, nie paliłabym papierosów, pielęgnowała żywopłot wokół domu i codziennie dostawała milion trzysta wyrazów miłości. Nie miałabym zielonego pojęcia o aktualnych wystawach i żyłabym w nieustannym poczuciu niespełnienia. Kolory śniłyby mi się po nocach.
A tak już wiem. Artystką jestem raczej tylko w codziennych sprawach. Artystycznie i wybitnie to ja gotuję obiady i piję piwo, artystycznie gapię się w niebo i kłocę z przyjaciółmi. Wyraziście i namiętnie. Ale kariery raczej nigdy nie zrobię, z różnych przyczyn. Wiem wreszcie też, że to, do czego tak tęskniłam i co chciałam osiągnąć, jest niezłym syfem i śmiertelną dawką samotności i wypruwania sobie żył, a to, od czego uciekałam, jest tak naprawdę jedyną historią, w której czuję się pewnie i szczęśliwie. Człowiek był nie ten, ale scenariusz - owszem. Dziadzieję. A może już się wyszumiałam. A może mam po prostu staropolskiego kaca.

----------------------------------------------------------

Przez cały okres mieszkania w Manchesterze nienawidziłam tego miasta z całego serca, tęskniąc za Krakowem i pielęgnując w sobie mocne postanowienie przeprowadzki. Manchester jest piękny - ma wspaniałą architekturę, bezpłatne muzea, gdzie można błądzić godzinami, fajne knajpy i trzysta milionów sklepów z zajebistymi gadżetami. Ma świetne sex shopy i jeszcze lepsze kluby jazzowe. Kamienice z kutymi schodami przeciwpożarowymi. Cudowne dworce. Punktualną komunikację miejską. Miks kulturowy.
Po mojej słynnej w pewnym gronie ucieczce, Kraków był najpiękniejszym miejscem na świecie! Zachłysnęłam się nim po brzegi i zachłystuję się nadal, codziennie, nie jestem jednak tak bezkrytyczna jak kilka lat temu. Jasne, że wpływ na moje takie a nie inne odbieranie miasta mieli przede wszystkim ludzie i prywatna sytuacja, w jakiej się znalazłam. Jasne, że teraz łapię się za głowę, dumając nad własną głupotą - rzucić świetnie płatną pracę, perspektywy i kawał zajebistego życia dla porannej kawy w kolorach i pracy za marne grosze oraz przede wszystkim dla el novio viejo, który finalnie jakoś tak się zagubił pośród nóg dziewiętnastoletniej pseudoaktorki. O ja cię pierdolę. Miałam więcej szcześcia niż rozumu, że spadłam na cztery łapy, może nie do końca stabilnie, ale jakoś.
I tak dziś pomyślałam, że jak nadaży się okazja, polecę sobie na parę dni do Manchesteru. Ciekawe, jak się będę tam czuć.

Brak komentarzy: