poniedziałek, 15 listopada 2010

Nie wiem, co mam napisać. Ten blog już chyba nie ma racji bytu.
A ja - trafiłam do domu. Na swoje jedyne, wyczekane miejsce.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Puk puk, kto tam?

Choroba psychiczna.

Ponoć jestem nienormalna.
Normalne jest: bycie szczotką do wszystkiego, zgadzanie się nawet na to, co mi nie odpowiada, tylko po to, żeby kochanej osobie zrobić dobrze, staranie się, pędzenie na złamanie karku z pracy, żeby ugotować obiad, wstawanie z łóżka rano pół godziny przed czasem, aby zdążyć z wyprasowaniem mu koszuli kosztem swojego snu, znoszenie dziwnych nastrojów, braku czułości, patrzenie na to, jak w każdy weekend flirtuje z laskami, udawanie, że śmieszy mnie, kiedy chodzi oglądać gołe baby, znoszenie wszystkich dziwnych panien w towarzystwie, które przeleciał lub ma ochotę przelecieć, wybaczenie, że nie przyznał się do paskudnego choróbska, które mogło być też moim udziałem, proszenie pięć razy o pomocne ramię w dzień, który powinien być świętem Ojca, a jest niestety tym drugim, nie słyszenie od tygodni żadnych ciepłych słów, brak zainteresowania jakimkolwiek moim problemem (już nawet o nich nie mówię), wieczne przystosowywanie się, staranie o to, żeby we własnym domu płakać po cichu, bo przecież to go wkurza, milcząca akceptacja tego, że nigdy, ale to nigdy nie będzie mnie kochał choć w połowie tak, jak ludzie powinni się kochać, świadomość trzydziestki na karku i tkwienie przy kimś, kto nigdy nie będzie chciał ze mną stworzyć absolutnie żadnej rodziny. Dostawanie kwiatów raz na rok. Tylko raz, w sumie. Brak pewności, wieczny brak pewności, żadnego oparcia, żadnej skały pieprzonej, nic.

Nienormalne jest: oczekiwanie wparcia, opieki i wzajemnego zaufania, otworzenie przed kimś, kto jest ponoć najbliższy całego swojego serca, miłość, zaufanie, szacunek i sprzężenie zwrotne tych uczuć, spędzanie ze sobą czasu inaczej niż leżąc na kanapie i gapiąc się w sufit lub pijąc piwo z jego przyjaciółmi, którym w stopniu ważności nie dorastam nawet do pięt.

Jest pierwszy listopada dwa tysiące dziesiątego roku. Jestem tak kurewsko sama, że przestaję to ogarniać. Człowiek, który nie powinien się w ogóle mną przejmować, powstrzymał mnie wczoraj przed jakimś totalnie durnym krokiem, po którym płakałaby tylko moja madre. Będę mu wdzięczna do końca życia, a z reszty muszę się leczyć. I nie, nie z tego, co usłyszałam. To ja jestem normalna, bo wiem, jak wygląda szczęśliwa relacja międzyludzka. Że trzeba dawać, dawać, dawać i starać się każdego dnia. I wiele można znieść, kiedy się kogoś bardzo kocha, ale w pewnym momencie coś w środku pęka i kiedy nie dostanie się wsparcia, to człowiek przestaje istnieć.