wtorek, 23 lutego 2010

Na onecie znowu artykuł o depresji. Siedzę w pracy i mam łzy pod powiekami. Ciągle dostaję po głowie, ciągle dostaję po głowie.

Panie Boże, Jahwe i wszyscy święci czy jak wam tam. Nie mam już siły na walkę z wiatrakami. Ciągle czuję taką duszącą gulę w gardle.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Delfina?!

Dosyć. Trzy dni goszczenia rodziny plus w perspektywie najazd mojej nadobnej sis z jej adoratorem napawają mnie uzasadnioną odrazą i rozpaczą. Już pamiętam, czemu mieszkam sama, czemu wyniosłam się z domu jak tylko nadarzyła się okazja i dlaczego 240 kilometrów dzielących mnie od familii stanowi odległość idealną. Pamiętam też, czemu nie mam dzieci i jednocześnie zabijam w sobie popiskujący cichutko instynkt macierzyński. O nie, nie dam się wrobić.
Dwucentymetrowa warstwa syfu zaścielającego moją podłogę po najeździe małych kuzynków składała się w większej części z substancji lepkich, wśród których walały się niedokończone wycinanki, denka od jogurtów, pourywane części resoraków i różne elementy niezidentyfikowane, za to utytłane w kolorowej mazi złożonej z galaretek, deserków czekoladowych oraz okruchów ciastek ( na oko była to szarlotka). Sprzątałam trzy godziny z karkiem przygiętym do podłogi, gdyż ponieważ kilka godzin wcześniej skończyłam upojną imprezę uczczenia nowej jaskini Pana Niedźwiedzia, w czasie której piłam bimber i odświeżałam moją długoletnią przyjaźń z kulturalnym tańcem zwanym pogo. Zapomniałam o skutkach ubocznych takiej zabawy, których doświadczałam wszak regularnie przez całe liceum, zakładając w co poniektóre ranki skarpetki przy pomocy lustra.

Poza tym pierdolę. Zawsze wychodziam z założenia, że trzeba zachowywać się w miarę przyzwoicie i być miłym dla ludzi, choć gdybym częściej budziła w sobie uśpioną sucz pewnie oberwałabym po tyłku osiemset milionów razy mniej. Generalnie jest tak, że co się samemu daje to do nas wraca, więc dla spokoju własnego sumienia staram się pewnych ruchów nie czynić (a że czasem nie wychodzi to już inna sprawa, choć stare przysłowie mówi, ze dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane). No, w każdym razie miłość bliźniego właśnie mi się skończyła, a raczej wyparowała z cichym sykiem. Po prostu mam dość znoszenia pewnych osób i zachowań w moim towarzystwie i raczej nie jestem przywiązana do nikogo na tyle, żeby to dłużej tolerować. Wolę się kulturalnie pożegnać i pójść swoją drogą, niż męczyć się ze świadomością, że komuś nie zależy na mnie na tyle, żeby wziąć pod uwagę moje samopoczucie. Pieprzę to. Bądźmy szczerzy - jeżeli ja nie zadbam o siebie to najwyraźniej nikt inny tego nie zrobi, choć w obecnym układzie jest to świadomość bardzo przykra i dołująca. Nie zamierzam sprowadzić się do poziomu osoby zadaniowej, bo wtedy musiałabym rzygać codziennie rano patrząc na siebie w lustrze. Tak sobie myślę, że robię ostatnie podejście, a jeśli nie wyjdzie... cóż.

(to nie jest prawda, to nie jest cóż - gdybym chciała być w zgodzie ze sobą musiałabym napisać: zajebię cię gruba suko i byłby to tylko dyskretny początek, ale nie zrobię tego, bo damie nie wypada. fuck)

poniedziałek, 15 lutego 2010

Dzień dobry, mój poniedziałku

Dobrze, że ten koszmarny łikend dobiegł końca i można było wreszcie normalnie wrócić do pracy. Przynajmniej wiem, o co tu chodzi, w przeciwieństwie do mojego życia tak zwanie prywatnego, gdzie już kompletnie nie rozumiem que pasa. Nic nowego.
Oglądam zdjęcia znajomych na fejsbuku i zastanawiam się, dlaczego wszyscy byli w ten łikend na świetnych imprezach (literki w miejscu! literki w miejscu!), a ja leżałam z cieknącym nosem pod kocem, katując się po raz kolejny Lolitą Nabokova, którą kocham za mięsistość języka i której się brzydzę, pijąc hektolitry herbaty czekałam na nie wiadomo co i przejmowałam się jeszcze bardziej nie wiadomo czym. Phi.

Mam cudną, zieloną ścianę w moim jakże wielkim salonie. Kolor nazywa się, uwaga: dojrzały chmiel i wręcz niezwykle odpowiada mi zarówno pod względem wizualnym jak i znaczeniowym. Chodziłam za tą zielenią ze trzy tygodnie, pobierałam próbniki w sklepach wnętrzarskich, robiłam sobie wizualizacje i raz próbowałam zapłacić za farbę kartą, na której nic nie było - głupio się przyznać po wymieszaniu na zamówienie, że kolor za bardzo nie teges, więc brak gotówki na koncie chwilowo był wybawieniem od tego zakupu. Cóż, kobieta zmienną jest - w moim przypadku raczej ani nie zmienną, ani nie niezdecydowaną, tylko wiecznie dążącą do perfekcji.
No i w końcu jest. Piękna ściana. Efekt osiągnięty w stu procentach. Zieleń chmielu, mmm.

-------------------------------------

Mój eks kochanek krzyczy na małe dzieci gubiące się na Plantach w serialu pod tytułem Majka. Jestem przerażona - telewizor włazi mi w pielesze! Chwilowo mam spokój, ponieważ Pan Niedźwiedź rozmontował antenę na czas malowania wspomnianej ściany, po czym nie włożył kabelka na miejsce, a ja sama nie umiem, jednakże muszę szybko powrócić do śledzenia tego serialu w celu namierzenia teleportów, które funcjonują w naszym pięknym mieście Kra. Jeden prowadzi na pewno ze Stajni grającej Kliszę prościusieńko pod stoły szachowe przy Wawelu, a drugi z okolic Lubicz do Taavy na Plan Nowy. Jak odkryję trzeci to już tylko krok i znajdzie się pociąg do Hogwartu! Fascynuje mnie także brak strefy w centrum, jeżdżenie pod prąd jednokierunkowymi ulicami, jak również możliwość studiowania na krakowskiej ASP na wydziale fotografii, który NIE ISTNIEJE.

piątek, 12 lutego 2010

Ratunku!

Aaaa! Już nigdy, przenigdy nie spędzę czwartkowego wieczoru w innej konfiguracji niż ja plus moja sofa. Zero alkoholu. Zero koncertów. Zero tych okropnych, okropnych przyjaciół. Nie lubimy spontanicznych chwil na Placu Nowym, nie nie, bo to się zwykle bardzo źle kończy. Rzucamy ten artystowski i kompletnie nieprzewidywalny tryb życia, phi (za trzy dni trafi mnie cholera, bo nudno).
To tytułem wstępu. W rozwinięciu i jednocześnie zakończeniu tematu dodam tylko, że zaczynam się martwić o swą osobę, gdyż mając dobry powód potrafię się bardzo ładnie zrobić dwoma piwami. A powód miałam konkretny, przyznam.

Ekhem. Tak czy inaczej powróciłam wczoraj do domostwa mego kole godziny dwudziestej drugiej i jednym kaprawym okiem złowiłam okładkę tej najnowszej książczyny fantastycznej, co to ją ostatnio namiętnie poczytuję. Trzytomowy bełkot traktujący o gildii złych i przekupnych magów, wśród których trafia się jeden bogobojny i sprawiedliwy. Obawiam się, że finalnie oczywiście zwycięży, ale póki co bardziej frapuje mnie wątek gejowski, po raz pierwszy napotkany przeze mnie w literaturze fantasy. Jeśli można tą tragedię nazwać w ogóle literaturą. Oczywiście jestem totalnie zachwycona. Pochłaniam trzeci tom i już bardzo się smucę, co to będzie, jak mi się ta opowiastka skończy.

Przyrzeczenie na dziś: nie doładowujemy telefonu, żeby w ramach ubezpieczenia swojego honoru nie mieć z czego wysyłać smsów. Ani dzwonić. Siedzimy cicho i słuchamy cygańskich treli.

czwartek, 11 lutego 2010

Plotka rodzi się tak:

Niespodziewanie wieczorem wpada do was koleżanka z pracy z buteleczką wina. Zasiadacie więc i w rytm sączącej się z głośników płyty Waglewskiego i Haydamaky rozpoczynacie niezobowiązujący razgawor na tematy pracowe i nie tylko. Pytanie o sprawy wybitnie prywatne zbywacie krótkim stwierdzeniem, że okej i tylko takie tam małe problemy, jak to czasem bywa. Wieczór się toczy, winko się sączy, jest miło i przyjemnie.
Następnego dnia w biurze wszystko w normie.
Dwa dni później też wszystko w normie, tak do południa. O tej porze idziecie do pracowej kuchni zaparzyć świeżą kawę, napotykacie kolegę swego, który to zwraca się do was z pełnym współczucia uśmiechem oraz pytaniem drżącym na wargach, pytaniem dotyczącym spraw, o których nie powinien mieć najmniejszego pojęcia. W gardle stale wam gula. Udaje wam się wykrztusić tylko jakąś durną odpowiedź, bo wasz ciąg myślowy pracuje na najwyższych obrotach: kto? jak? gdzie? dlaczego? zajebię!
Podchodzicie do wspomnianej koleżanki i z braku warunków nie urywacie jej głowy od razu, tylko słodko i dobitnie tłumaczycie, jaką jest debilką. Wspominacie też o jej obwisłych cyckach porównując je do krowich wymion, choć nie jest to najczystsze zagranie. Prostujecie plecy, wypinacie swój kształtny biust i odchodzicie krokiem dumnym i lekko rozkołysanym. Siadacie przy biurku i piszecie owe słowa.

U mnie w porządku.

wtorek, 9 lutego 2010

Umc umc

Dostałam osłodę finansową w pracy, w postaci kilku stów więcej miesięcznie. Miło. Nadal za mało, niż bym pragnęła, ale nie kryjmy - zawsze będzie za mało.
Rozświergotały mi się skowroneczki w głowie, ćwir ćwir, jaka to zdolna jestem i pracowita, choć z konsekwencją nie ma to nic wspólnego, jako że kilka tygodni temu byłam na etapie rzucania w cholerę tej roboty, a nadal jestem na etapie szukania nowej lub chociaż dodatkowej. Finansowe życie jednoosobowego gospodarstwa domowego ze skłonnością do ulegania zachciankom nie bywa zbyt wesołe.

---------------------------------

Do Pana Niedźwiedzia, również pragnącego podreperować swe finanse, wprowadziły się dwie blachary. Solaris i złote adidaski. O matko. Byłam zła jako ta czarna sucz, dopóki nie dotarło do mnie, jaka jatka mu się szykuje. Disko dobre na wszystko i tony mazideł w łazience. Cierp kochanie, cierp boleśnie. Podśmiechuję się teraz pod nosem, mając nadzieję, że blachary zgotują mu los srogi, będący mą prywatną zemstą za wszelkie razy, jakiem zebrała nahajem po białych plecach w wyniku napotykania pani z obwisłym cycem i tego typu istot. Pieprzę to. Mówię głośno i wyraźnie, że z pewnymi sprawami sobie nie radzę, w tym z zazdrością i wcale, ale to wcale nie zamierzam się tym faktem przejmować. Próbowałam być miła i wyrozumiała, ale niestety nie da rady - to mnie boli w środku, jak diabli i piekło całe. Nie chce mi się już udawać, że wszystko jest okej i w porządku, że napotykanie pewnych osób wcale mnie nie obchodzi, że spływa to po mnie jak woda po kaczce itepe itede. Gówno prawda. Obchodzi mnie. Przeżywam. Rozpieprza mnie na kawałki. Nie umiem z tego żartować. Zrobiono mi kiedyś krzywdę i ten syf dalej we mnie tkwi. Potrzeba mi bezpieczeństwa, uwagi i wyłączności. Inaczej to ja się nie godzę, bo albo wszystko albo nic. I nie ma żartów.
Uff, no.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Królestwo

Cztery - pięć lat temu, w czasie towarzyszenia w niezbyt chlubnej działalności pt. szukanie lokacji dla tefałenu natknęłam ja się na Pana Żula, który zamieszkiwał ruderę wspaniale obklejoną na zewnątrz wszelkiej maści artykułami o cudach maryjnych, zdjęciami amerykańskich przystojniaków z lat osiemdziesiątych, czerwonym logo coca-coli oraz sztucznymi gerberami. Nad całą zaś wystawką, która obejmowała również drzwi wejściowe do domostwa Pana Żula, królował napis: uwaga, groźny - zabiję, czy coś w ten deseń oraz radosna kurwa. Posiadam zdjęcia, bo Pan Żul pozwolił mi swe królestwo uwiecznić. I co, i co? I jadę ja sobie dziś do pracy porą wczesną i senną, spoglądam przez brudnawe okienko autobusu, a tu drzwi z całym dobrodziejstwem owej wystawki! I to gdzie? Koło ronda Matecznego, czyli kilkaset metrów od mego domostwa. Takie dwie drewniane ruinki tam stoją i trochę straszą, a trochę zachwycają. Walą się, niszczeją, zarośnięte chaszczami, teraz, w zimie, objawione w całym swym ubóstwie. Nie ma bata, byłam tam u Pana Żula. To musi być ten dom. Zastanawia mnie, jakim cudem nie zapamiętałam jego lokalizacji wcześniej oraz czemu nie mignął mi przed oczami przez ostatni rok, tzn. od kiedy mieszkam we wspomnianych okolicach...
Mam wielką ochotę znów tam zajrzeć. Pana Żula pewnie już zabrała jego Matka Boska i nie ma go na tym łez padole.

piątek, 5 lutego 2010

Lalalalaaaaa aaaaa aaa..!

No cóż.
Trzeba mi iść do medyka, takiego od głowy.
Przecież to już kilka ładnych lat minęło od tego kuku, co to mi el novio viejo zafundował, a efekty uboczne okazały się stałe i wciąż sieją mi zamęt i chaos w psychice. Cholera by to.

Podejrzliwość, nerwowość i narowistość mam we krwi. Po Tatusiu, wiadomo. Duszę w sobie, duszę, a później jak pieprznie, to tragedia. Kładzie pokotem pół miasta. Mam sobie do zarzucenia mnóstwo rzeczy, z którym wcale nie jestem dumna, ale jedna sprawa mimo wszystko wydaje mi się racjonalnie nie do przejścia. To ja mam świętą rację i nie zamierzam iść na kompromis, nawet o kciuk. Noł łej, jak to młode mówią.
Bo jest tak: jeśli się kogoś darzy uczuciem, to się zwraca uwagę na jego potrzeby, tak? Tak. A jak się zwraca uwagę na jego potrzeby, to się wie, co mu sprawia radość, a co przykrość, tak? No tak. A jak się wie, co sprawia komuś przykrość, to się robi wszystko, ale to totalnie wszystko, żeby mu tej przykrości nie zrobić. Czasem zdarza się sytuacja, że po prostu nie da rady inaczej i wbije się komuś jakąś tam szpileczkę, ale wtedy całuje się napuchniętą skórę wokół tej szpili i skrapla się ją łzami rzęsistymi. Nosi się na rękach i obsypuje precjozami i innym badziewiem. Zwraca się uwagę na takie małe codzienne gesty i się dba, cholera, dba, aaa!

A ja mam psychozę. Jako ta księżniczka cały czas próbuję wierzyć, że życie to taka bajka. A tu się okazuje, że życie to nie bajka, tylko taki rap. I przestaje być miło i przyjemnie, ponieważ ja się nie umiem z powyższym faktem pogodzić. Nie dorastam. Bardziej wierzę w uczucia, niż w powinności. I zawsze ląduję bardzo niewygodnie dlatego, że nie chcąc robić komuś przykrości robię ją sama sobie. Pewnie dlatego tak niefajna jest świadomość, że nikt nie robi tego samego dla mnie.

To muka. Idę sobie.

czwartek, 4 lutego 2010

Patrzę na siebie, trochę przezroczystą, badam reakcje, co boli, co cieszy, co rozwija. Co. Piszę list (dlaczego ludzie nie piszą już do siebie listów, takich na papierze, wymiętolonych przez pocztę, zanim dotarły do adresata?), wyliczam, że to i to i tamto, to boli, tu nie umiem, o to Cię proszę, tego nie potrafię znieść, pomóż, bądź, ja proszę. Chwilę potem refleksja, że po co, ile można próbować i w końcu nie unieść się honorem, bo najgorsza jest strata honoru. Trochę gapię się przez okno. Zapisz czy anuluj? Wykasowuję. Widzę, jak zimowe słońce głaszcze plecy kamienic.

Nawarstwiało się od kilku dni i dziś pieprznęło. Ile można mówić do ściany i pełnić funkcję elementu wyposażenia? Nie można zrezygnować z emocjonalności. Ja nie jestem produktem. Jestem sobą i taką się mnie akceptuje lub nie.
Nie robię nigdy dalekich planów, ale wciąż popełniam błędy - wychodzi na to, że nawet plan na za kilka godzin nie powinien istnieć. Mało radości. Momenty i interakcje. Jak mówić, żeby dotarło? Ja już na granicy, jeśli wychylę się jeszcze bardziej - to spadnę.
Mam dość.
Mam tak kurwa dość, że erupcja mojej złości pochłonie pół Krakowa.

Muszę nauczyć się wysiadać z samochodu stojącego na czerwonym świetle i tylko rzucać przez ramię: to pa. Boli mnie serce, honor i ambicja.

środa, 3 lutego 2010

A później są chłopcy we mgle

Obrazek, który coraz częściej atakuje mnie w środkach komunikacji miejskiej to mamusia obwieszona plecakiem syneczka, ściśnięta wśród tłumu podkurwionych pasażerów oraz jegomość lat na oko dziesięć, obowiązkowo pulchny, obowiązkowo z durnowatym wyrazem twarzy i obowiązkowo rozparty jako to książątko na siedzeniu. I wcale nie szkodzi, że obok telepie się babcia starowinka nie mająca gdzie usiąść, mamusia dzielnie ochroni syneczka, taranując przy tym stojących obok dziwnymi i twardymi wybrzuszeniami z jego plecaczka, którego bachor przeć nie weźmie na spasione kolanka, bo się zmęczy. Noż cholera jasna psiakrew. I później rośnie to to na niedorozwoja, przyzwyczajowego, że mu wszyscy usługują, że jest pępkiem świata, a rola kobiety jest li i jedynie służebna. Dojrzeje taki do wieku metrykowo dorosłego i będzie rujnować życie jakiejś dziewuszce, co to się z nim głupio zwiąże. Mamusie! Myślcie, kurwa! Niech ten syn będzie dżentelmenem, a nie hodowalnym prosięciem. Jeżeli kiedykolwiek przytrafi mi się potomek to jestem pewna, że w wieku lat dziesięciu, będąc zdrowym i normalnym dzieckiem, powinien posadzić własną matkę w tramwaju, tudzież ustąpić miejsca starszej, obcej osobie, bez rozpychania swojego tyłka.

No. To tyle z najważniejszych spraw.

Dziś jakoś tak jestem skora do budowania mych znanych w towarzystwie teorii poetyckich. Gwoli tego stanu podziwiałam sobie w drodze do pracy moje trzy ulubione kamienice, przeżywając jednocześnie lekki szok połączony z rozczarowaniem, ponieważ różni tacy panowie sposobią się właśnie do renowacji jednej z nich. Jaka szkoda! Piękna cegła, wyłażąca spod odlatującego tynku dodaje jej więcej uroku niż te dziwkarskie domy obok, pomalowane na ostrą żółć i krzyczące kolorem tak, że znika pod nim ich kształt. Drobne zabiegi konserwatorskie wystarczyłyby tej elewacji, oczywiście z punktu widzenia laika i estety. Takie kamienice są jak kobiety - niektóre pięknie się starzeją, zachwycają i omamiają, inne, te odwonowione na krzykliwe kolory, takie wypucowane, przypominają mi stare lampucery nie pogodzone ze swoim wiekiem. A dzisiejsze budownictwo, te bloki i bloczki ze szkła to dzieweczki - kaleczki, wszystkie jednakowe, wszystkie podobne, bez żadnych cech wyjątkowych i charakterystycznych. Czasem się trafi taka sobie nowa kamieniczka. Taki kolorowy ptak wśród tandety. I wtedy ja się bardzo cieszę.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Obawiam się, że jeśli jeszcze raz w ciągu najbliższych dni wejdę do sklepu pod tytułem Leroy Merlin, to będę musiała zapytać sprzedawców, co tam słychać w ich życiu intymnym i jak się sprawują dzieci. Częstotliwość odwiedzin, jaką ostatnio osiągnęliśmy wespół z Panem Niedźwiedziem, można porównać chyba tylko do pracy na pełny etat w owym przybytku i to na stanowisku kierowniczym.

Poza tym nuda. Cuda wianki się skończyły i przyszedł czas spłacania kart kredytowych. W związku z powyższym, jak nietrudno się domyślić, serce ma krwawi, dusza boleje, a ciało odczuwa znaczną niechęć do jakiegokolwiek działania o podwyższonej aktywności. Poza tym odkrywam w sobie chęci do rzeczy, które jak dotąd traktowałam bardzo z buta i phi, co mnie martwi, frapuje i wprowadza pewien element zastanowienia i zadumy nad własnym, dość nieciekawym losem.