piątek, 29 października 2010

Mam nowego narzeczonego.

Zwie się Sowa i posiada ciekawe umiejętności - głównie wokalne, bo o innych nie wiem. To mnie stanowczo satysfakcjonuje. Tym samym grupa moich narzeczonych zawiera już cztery postacie - Evana z Biohazard namber bardzo łan, Wojciecha W. znanego wszem i wobec, pana L.U.C. co robi biribabambambam swym jakże ruchliwym narządem mowy oraz, finalnie, pana Sowę z Head Up High, który robi mi dobrze na duszę i ciało. Szczególnie po dwóch dniach pobytu w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego, gdziem ciężko i wyczerpująco pracowała. Tragedia.
Muszę tu opisać pewną historię - ku przestrodze, ku pamięci i ku wiecznej pielęgnacji własnych racji i przekonań. Otóż we wspomnianym sanktuarium odbywała się prezentacja projektów wolontaryjnych tworzonych przez młodzież z małopolskich szkół. Był to konkurs, o dziwo, co samo w sobie jest już sprzeczne z ideą wolontariatu, no, ale nie czepiajmy się. Jedną z prezentujących się grup stanowiły dziewczęta z katolickiego liceum w podkrakowskiej miejscowości. Wyszły na scenę w czepeczkach białych, lnianych i niewinnych ogłaszając, że tragedią dzisiejszych czasów jest fakt, iż wszystkie panienki znają co prawda twierdzenia matematyczne, ale niewiele z nich umie haftować. W związku z czym one uprawiają wolontariat polegający na modlitwie przeciw aborcji oraz jeżdżą do Domu Samotnej Matki z przedstawieniem pt. Głupi Jasio oraz własnoręcznie wyhaftowanymi łobrazeckami dla mieszkających tam maluchów.
O ja pierdolę. Ciężko uwierzyć. Daję sobie prawą rękę uciąć, że za pięć lat jakieś dwadzieścia procent tych biednych dziewczynek zamieszka w owym domu dla samotnych mam, z wielkimi brzuchami, ze starymi, ale nadal nierozumiejącymi oczami w młodziutkich twarzyczkach, z wiecznym zdziwieniem, czemu ich cudowni, ultrakatoliccy rodzice wyrzucili je z domu. Ale w sumie nie ma się czym przejmować, bo ktoś im na pewno wyhaftuje łobrazecek.

Brak komentarzy: