poniedziałek, 17 maja 2010

Koniec świata

Trzy dni w Konstancinie spędzone na praniu mózgu zwanym oględnie konferencją fundraisingu skutecznie wyleczyły mnie z przekonania, że chcę dalej bawić się w pieniądze. Moje podejście jest niepopularne i hałaśliwie zakrzykiwane, ponieważ fundraiser kojarzy mi się aktualnie li i jedynie z dziadem proszalnym. Skoro już nim jestem, to przynajmniej będę prosić w zbożnym celu, a nie na jakąś trzecią sektę. Nawet wiem na co, ale na razie cicho sza. Konferencja była tak sekciarska i zmanipulowana, że nie da się tego logicznie opisać. Nie dość, że w ośrodku prowadzonym przez księży, nie dość, że materiały szkoleniowe były pięknie oprawione w teczki pt. gość niedzielny, to jeszcze próbowano mnie nauczyć, że najlepszą metodą zdobywania funduszy jest chodzenie po kolędzie. Matko i córko. Jakby ktoś nie zauważył, ja nie jestem księdzem. Gwoli sprawiedliwości dodam, że zakonnicy zgromadzeni na tym spędzie mieli o wiele fajniejsze poglądy niż spora grupa osób świeckich angażujących się w akcje misyjne, wsparcie katolickich kobiet i tego typu wynalazki. Nigdy w życiu nie słyszałam takiego wrzasku agresywnej nienawiści dla wszystkiego, co odmienne - nie mówię tu o epatowaniu odmiennością płciową, gorszeniu i wyszydzaniu religii i tym podobnych sprawach, które mogą stawiać stosunki międzyludzkie na ostrzu noża, choć czy powinny, to temat na inny raz. Krzyki i kłótnie wybuchały z ust subtelnych pań i panów z powodu innego zdania na temat integracji europejskiej, tego, co kogoś śmieszy, a co nie, sposobu definiowana prikazu "ubiór elegancki" itepe itede. Wyjechałam stamtąd niepomiernie ucieszona i jednocześnie zmęczona głupotą ludzką. Spędziłam godzinę w autobusie miejskim, który w tym czasie miał dowieść mnie na centralny, a zdążył jedynie do Wilanowa, następnie zlokalizowałam metro, później jeszcze jeden autobus, następnie pieprzone, zapchane do granic możliwości IC, gdzie byłam atakowana przez klasycznego telefonicznego gadacza, ustalającego przez dwie i pół godziny podróży kwestię umaszczenia swoich psów, a później już tylko samochód, krakowski korek będący niezłym żartem w porównaniu z Warwsiową i wreszcie własne łóżko, które dosyć szybko zostało porzucone na rzecz kufla piwa w towarzystwie znajomych. Nienawidzę stolycy, coraz mniej jestem przekonana do kwestii fundraisingu (no, najwyżej, że mi wyjdzie mój niecny plan), chcę leżeć w dresie i oglądać durne komedie romantyczne, ale...

...leje od czterech dni i ma lać tak kolejny tydzień. Wszystko fajnie pięknie, tylko prawdopodobnie przecieka mi dach, a Wilga za oknem niepokojąco straszy wysokością, do której sięga woda. Widać ją z mojego czwartego piętra, a to już coś. Zachciało mi się kupować mieszkanie na romantycznym poddaszu, to teraz mam. Za cholerę nie wiem, co zrobię.
W ramach relacji z zatopionego miasta Krakatau powinnam dodać kilka zdjęć Wisły zrobionych wczoraj, ale wygląda to stanowczo zbyt przerażająco. Ciekawe, kiedy pozamykają mosty, a Podgórze zamieni się w krakowski Paryż, gdzie bynajmniej nie będę przechadzać się po zalanych chodnikach jako kobieta zwiewna i romantyczna, tylko raczej mokra i wkurwiona kura w żółtym sztormiaku i gumowcach w panterkę. Z różowym szlaczkiem.

Brak komentarzy: