piątek, 29 stycznia 2010

Księżniczka ze spalonego lasu

Zalęgł mi się szeroko rozumiany niechciej. Nie chce mi się totalnie nic. Ani pracować, ani machać nóżką w pończoszce. W sumie to tak sobie siedzę i trochę tępo gapię się w przestrzeń, a w mojej biednej głowie oczywista kłębi się od problemów, na poły wydumanych, na poły rzeczywistych.
Pierwsza sprawa - finanse. Zasiedliśmy dni temu parę z Bratem z Wyboru, próbując wymyślić jakiś w miarę szybki i twórczy sposób zarobienia pewnej ilości gotówki. Ponieważ jesteśmy znakomitym przykładem na to, że ciężka praca nie popłaca, pozostało nam: a) wygranie w totolotka, b) złamanie nogi/ręki i dostanie odszkodowania, c) bogate wydanie za mąż Brata z Wyboru, który będzie tym samym kupczyć własnym tyłkiem, a zyskiem podzieli się ze mną, d) ewentualne spacery ulicami Krakowa w nadziei, że gdzieś na chodniku znajdziemy walizeczkę szczelnie wypchaną rublami, tudzież inną walutą. Każdy z tych pomysłów jest mniej więcej tak samo realny jak to, że kiedyś dobrze skończę. I tu dochodzimy do meritum problemu numer dwa, czyli oczywista se mła. Lubię szukać dziury w całym, a jak coś tak się troszeczkę popruje, to zamiast zaszyć i zapomnieć, wchodzę w skórę upiornej, wyszczerzonej i psychodelicznej dziewczynki i ciągnę za niteczkę, ciągnę, aż popruje się dalej. Dlatego właśnie bardzo bym poprosiła, żeby ktoś okiełznał tą moją narowistość, bo ja wiem, że robię źle i za chwilę będę płakać i histeryzować (to tylko i wyłącznie moja wina). No co robić, lubię prowokować los, choć doskonale wiem, że to się nigdy dobrze nie kończy...
Wczora z wieczora po raz pierwszy poczułam dystans do najbliższego mi człowieka; dystans, który mnie obezwładnił. Przestraszyłam się.
Znów mam ochotę uciec - spakować kilka rzeczy do plecaka, resztę upchnąć w garażu, wynająć mieszkanie i pobiec przed siebie. Co czeka za zakrętem? Co się zdarzy? Uporządkowanie i przewidywalnośc to jednak nie jest moja metoda na życie. Duszę się. Zawsze wierzyłam w bajki i wiem, że można walczyć z całym światem, kiedy jest się z tą najkochańszą osobą. Ech, mit Mallory i Mike'a Knox głęboko zakorzenił mi się w głowie.
Nienawidzę dystansu. Nienawidzę czuć dystansu tam, gdzie kompletnie nie ma on racji bytu.

środa, 27 stycznia 2010

Wprowadzę sobie ład i porządek.

Od czasu do czasu, włócząc się wieczorami po mieście lubię snuć sobie historie o ludziach, których widzę za szybami oświetlonych okien. Smutne, straszne i koszmarne z reguły, bo taka ma natura (pasjami w stylu Karola Kota). W ostatnich dniach jednak, miast parać się powyższą rozrywką, dziękuję raczej niebiosom za to, że nie muszę spędzać kolejnej zimy w starej kamienicy, bo po kilku latach zasiedlania Kazimierza jestem w stanie sobie bardzo dokładnie wyobrazić, jaka temperatura panuje w owych wnętrzach przy minus dwudziestu na polu. Tfu, na dworze znaczy.

----------------------------------------------------

Anyway. Mam bardzo milusie zdjęcia z łikendowych hołubców. Baaaardzo sympatyczne. Znajoma opublikowała je na pewnym znanym portalu społecznościowym i zrobiła mi tym fajną niespodziankę. Oznaczyłam tam bliskie mi osoby, urządziłam sobie pięciominutowe podśmiechujki, napiłam się herbaty w ramach zapomnienia o temperaturze panującej w mojej pracy (taaak, to też jest stara kamienica) i już miałam wrócić do projektu, gdy zobaczyłam kurwa mać katalog zdjęć pod tytułem wspominki czy inny szit, a tam radośnie wyszczerzonego chłopa mego w objęciach pani z obwisłym cycem.
Jak my tu sobie będziemy urządzać takie podchody, to ja się tak nie bawię, co to, to nie. Ja się już w ogóle nie bawię, pierdolę. Ja już sobie pójdę, bo wiem, że nawyku wyolbrzymiania rzeczywistości raczej nie dam rady zmienić, ponieważ jest to sprawa zbyt mocno ugruntowana w przeszłości i w związku z tym, będąc szeroko znaną w towarzystwie paranoiczką i panikarą posiadam upierdliwą zdolność uczulania się na pewne sprawy. I zwykle się okazuje, że mam rację. Ale to już po czasie.

Pewność siebie znów na poziomie minus dziewięć. Wracam do pracy; nad tym, za co odpowiadam sama przynajmniej panuję.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Krakowski Sybir

Siedzę w pracy, tworzę projekt bynajmniej nie w pocie czoła, biorąc pod uwagę minus dwadzieścia za oknem i niewiele więcej w moim biurze, a kochana koleżaneczka zza ściany, zamiast przyjść jak Jahwe przykazali na kubek gorącej kawy, wysyła mi linki do zdjęć przedstawiających sypialnie, których okna wychodzą na piękne, ciepluchne plaże. W ramach ogrzania, znaczy.

Złośliwość ludzka nie zna granic.

--------------------------------

Podsumowując w kilku słowach łikendowe hołubce - zaszczyciłam w sobotni wieczór dwa bale przebierańców, jeśli można to tak oględnie ująć. Zapobiegawczo weszłam w rolę, w której nie musiałam zbyt przyzwoicie się zachowywać, czyli wystylizowałam się pięknie na Amy. Normalnie metoda Stanisławskiego, wielbiona przez aktorów na całym świecie! Stan łapacza myśli ciężkich, który gnębił me ciało przez większą część niedzieli jest tym samym w pełni uzasadniony;)

piątek, 22 stycznia 2010

O wolność naszą i waszą!

Ratowanie świata jednak straszliwie męczy - miałam taaaaaki sen, po którym teraz bardzo chcę się położyć i uczciwie wypocząć, bo urobiona byłam po łokcie.
Śniło mi się, że nasz własny przebrzydły krakowski hotel Forum (którego się osobiście boję, a na nieszczęście mieszkam w pobliżu) jest takim drzemiącym stworem, który więzi w środku grupę ludzi. W tej grupie byłam i ja, wraz z jakąś dziwną ilością wrzeszczących dzieci, na szczęście nie moich. I generalnie problem był taki, że hotel wypuszczał z siebie jednorazowo maksymalnie dziesięć osób, żeby zdobyły żarcie dla pozostałych, a jak próbowała wyleźć jedenasta osoba, to się zaczynał walić. No to się wymienialiśmy, żeby każdy sobie trochę pobył na wolności, tylko te pieprzone bachory nam ciągle uciekały na zewnątrz i non stop było zagrożenie, że hotel nas wszystkich umieści w ziemi. Wokół niego koczowali ludzie, przynosili jakieś termosy z herbatą dla nas, krzyczeli i protestowali z transparentami, dziennikarze próbowali nakręcić jakiś szokujący materiał, a hotel nic. No nie dało rady wytrzymać, tośmy się podkurwili i próbowali dziada oszukać. Wymyśliłam, że el novio viejo jest cwany i on nam pomoże skonstruować takie robociki wydzielające ludzką energię i będziemy powoli podmieniać tymi robocikami wszystkich członków tej uwięzionej grupy. To wylazłam na zewnątrz i wzięliśmy się do konstruowania. Potem nagle znaleźliśmy się w jakiś krzakach i el novio viejo próbował odbyć ze mną stosunek seksualny, ale mu nie wyszło, bo przyszedł taki pan barman z jakiegoś przydrożnego baru z żoną cyganką i strasznie nas skrzyczeli, że sodoma i gomora. Tośmy im grzecznie wytłumaczyli, że szanowni państwo, to pewnie nasz ostatni dzień życia, bo robimy przekręt przeciwko hotelowi, a jak on to odkryje to nas sprzątnie. Dali nam spokój, ale klimat krzakowy nie powrócił, więc udaliśmy się dalej prowadzić knowania. I ja zaczęłam przemycać te robociki, powróciłam do hotelu i nagle przez okno zobaczyłam, że el novio viejo i naszych dwóch kolegów, co to knuli razem z nami zostało napadniętych przez argentyńskich karabinierów, którzy byli na usługach hotelu. Mieli ich zastrzelić na miejscu, ale się rozmyślili i tyko ich skuli i odprowadzili w nieznane. Zaczęłam strasznie ryczeć, bo nagle sobie uświadomiłam, że oni już nie wrócą, a wszyscy mają baby i małe dzieciątka, którymi ja się będę musiała w tym układzie zająć. Ogólnie panika, chaos i rozpacz.

I się obudziłam z tego wszystkiego. Była spokojna siódma rano, obok radośnie chrapał mój najukochańszy Pan Niedźwiedź, leżałam sobie we własnym łóżku pod własną kołderką, a jedynym dominującym problemem był niezaprzeczalny fakt, że spóźnię się odrobinę do pracy. Nigdy więcej nie wypiję piwa w czwartkowy wieczór, skoro takie sny się później wylęgają w mojej biednej głowie...

środa, 20 stycznia 2010

Bezmózga ameba i grubas umazany barszczem

Gdzie się podziały moje pieniądze? Gdzie, pytam ja się? Po zapłaceniu rachunków i to tylko tych najpilniejszych, na moim koncie pozostała dziwnie smętna suma, nie zachęcająca bynajmniej do dalszego obcowania z organizacją pozarządową. Powinnam zastanowić się nad budą na Tandecie, gdzie handlowałabym męskimi skarpetami; stanowczo bardziej opłacalne.

Poza tym rozpływam się w zachwycie ze względu na najlepszą zabawę na świecie pt. remontujemy jaskinię. Ot, skutki uboczne bycia pierworodną córką ojca marynarza, który chciał mieć syna, ale mu się formy pokićkały przy zalewaniu;) W związku z powyższym umiem pomalować ścianę na funkiel nówkę nieśmiganą, położyć płytki i poprzykręcać to i owo. Boję się natomiast prądu, jako istoty niezbadanej, która jest prawie wszędzie i może mi uczynić znaczne kuku. Na całe szczęście takowe roboty sprawiają też radość wielką Panu Niedźwiedziowi (łącznie z papraniem się przy urządzeniach, przez które TO COŚ PŁYNIE), więc grzebiemy się radośnie w starych tapetach, gładziach i farbach, prowadząc rozmowy na przemian czułe i kpiarskie oraz kłócąc się na temat roli kobiety w dzisiejszym świecie - Antyradio powiedziało w formie żartu, że przykładowa kobieta to bezmózga ameba zajmująca się jedynie gotowaniem obiadu, ewentualnie staraniem, by jej pranie było jeszcze czystsze, a typowy facet jest gruby i umazany barszczem. Zafon przypierdolił po freudowsku, głosząc, iż będąc istotą płci pięknej nie należy czerpać spełnienia z życia intymnego, jeno z macierzyństwa i prac kuchennych. Pan Niedźwiedź poparł całym sercem. A ja, jedną ręką zdzierając tapetę w przedpokoju, a drugą mieszając w garnku z gulaszem, zaczęłam rozglądać się za wałkiem, które to narzędzie uznałam za najbardziej stosowne do wyrażenia mych emocji i uczuć. Bo żarty żartami, ale przyłapałam się na tym, że rosną mi takie fałdki i boczki. A dlaczego mi rosną? Bo jem i to sporo. A jem sporo, bo dobre. A dobre, bo kurwa żesz mać, ugotowałam..!

piątek, 15 stycznia 2010

Bękart wojny;)

Powiedzmy tak - idę zaraz na wojnę. I urwę dziadowi jaja, zębami. Jak już to zrobię to sobie siądę i pewnie sobie popłaczę, z wściekłości i żalu, żeby nie było. Może być również tak, że dziad urwie to i owo mnie, nie wiem, czy zębami. A wtedy drżyjcie niebiosa, bo ja nie mam w zwyczaju odpuszczać. Wojenka na gruncie krakowskim zamieni się w trzecią światową, będzie płacz i lamenty, a niczemu niewinne matki z dziećmi przy piersi i starcy cierpieć będą, gdy ja siać będę postrach i zniszczenie. Taak. Ciekawa wizja. Co to się człowiekowi roi, jak tak sobie radośnie zabija czas przed wejściem na salę sądową...

A! Alien znikł. Powiedział mi w tajemnicy, że postara się prędko nie powrócić, ale kto go tam wie.

środa, 13 stycznia 2010

Pół - obcy

Wyrósł mi alien na czole. Wczoraj rano. Bolał i bolał, a wyglądem upodobnił mnie do postaci księżniczki z filmu Avatar - to, że nie zniebieściałam wynika tylko z faktu, że zzieleniałam z udręki. Po zaszczyceniu przychodni usłyszałam od pań cerberek pilnujących wejścia do jaskiń wszechwiedzących, że jeden z nich przyjmie moją osobę wraz z alienem dnia następnego o ósmej rano. Powlokłam się więc smętnie do mych apartamentów, złorzecząc i mamrocząc kurwami w środkach komunikacji miejskiej. Powróciwszy dziś kole godziny dziewiątej, (bom słusznie uznała, że i tak tyle czasu spędzę w poczekalni, więc lepiej się troszeczkę bardziej wyspać i pozwolić Panu Niedźwiedziowi spożyć jajecznicę), usłyszałam od pana wszechwiedzącego, że gorączkę owszem, posiadam, telepie mnie owszem, telepie, chore zatoki także posiadam, a jakże, alien jest wynikiem tego wszystkiego i objawia się ostrym bólem głowy, no a jak. I antybiotyk muszę jeść, bo inaczej to o dupę potłuc całą imprezę, ale generalnie z tym się żyje, proszę pani, z gorączką, chorymi zatokami i alienem na głowie. I nie dostanie pani zwolnienia z robótki, o nie nie, skąd, przecież pani nie zaraża i może sobie pani cierpieć w pracy, nie w domu.
Kurwa mać, weterynarz z koziej wólki pieprzony. Mam nadzieję, że mój alien zaraża, że jest epidemiologiczny i że jakimś cudem przeszedł na tego dziada, opuściwszy równocześnie mój skromny organizm. Tak. Przecież nigdy nie byłam mściwa.

Poza tym koledzy znajdują jakieś dzieci w pudełkach, Brat z Wyboru znajduje nieoczekiwanie miłość w postaci Pana Johnny'ego z miasta Wrocław, wraz z Panem Niedźwiedziem znajdujemy pentagram na ścianie jego nowonabytej jaskini (ujawinił się wraz z napisem "ania love" po ściągnięciu tapety po byłych właścicielach), mi madre znajduje kolejne studia podyplomowe, a ja osobiście - tylko aliena na czole.

piątek, 8 stycznia 2010

Tylko jedno mam pytanie - jaki jest sens życia w szczęśliwym związku, skoro piątkowe wieczory i tak spędzam z psem i dwoma gejami?! Dokładnie tak samo, jak wtedy gdym była całkiem zadowolonym quirkiem. Yyy, singlem znaczy, ponieważ quirkiem jest się przez całe życie.

Idę sobie na pewien wernisaż, później na pewien koncert i w końcu na otwarcie pewnej knajpy. Lans i bauns, komedia znaczy. I jak zwykle, jak zawsze i niezmiennie towarzyszy mi kto? Brat z Wyboru z Gizelą. Plus jakaś jego drobna przyległość tym razem, ale to mało istotne, bo w takim układzie to sucz zostanie dziś moją parą.

Robię pstryk - nie działa

Nie sądziłam, że to napiszę w najbliższym czasie, ale jednak - przyjaciółka na literkę D znów przyjechała. Zameldowała się w mojej głowie do odwołania.
No niedobrze, no.

Problem polega jakby na tym, że te wszystkie brudy wewnątrz mnie nigdy nie zostały do końca wysprzątane, bo się nie da po prostu. I wracają co jakiś czas, jak reumatyzm co najmniej. Zima, szaro i buro, idealny czas na przydeptanie mnie butem jeszcze bardziej. Dziękuję, kurwa, pięknie. Tyle czasu daję sobie dzielnie radę, sama dbam o siebie i nie pozwalam nikomu na dotknięcie mojej osoby chociażby czubkiem małego palca. Jestem cały czas czujna i napięta, bo wiem, że na nikogo poza sobą nie mogę liczyć. Jestem sama i wtedy tak naprawdę jestem. Co jakiś czas jednak czuję tak dotkliwą samotność, mimo przyjaciół i miliardów znajomych, że zapadam się na kilka dni, ale tak totalnie. Później wstaję, otrzepuję kolanka i znów sobie radzę. Jest dobrze. Ale gdy otwieram się na drugą osobę, a uczucia zaczynają osłabiać moją czujność, kiedy zaczynam wierzyć w bezpieczeństwo i podoba mi się to, że wreszcie mogę się na kimś oprzeć i nie muszę wszystkiego robić totalnie sama, kiedy mówię sobie to pieprzone uff, możesz na chwilę przestać walczyć, wtedy zaczyna się tragedia. Wszystko znowu wyłazi! Najmniejsza bzdura potrafi zrobić mi takie kuku, że nie potrafię się pozbierać przez kilka dni. I teraz właśnie jest ten czas. Wyolbrzymiania, strachu i paniki. Mam żołądek ściśnięty ze stresu tak, że chce mi się rzygać. Jest godzina jedenasta, siedzę w pracy, nie powinnam pisać bloga. Boli mnie każda część ciała. Nie radzę sobie, nic, ani trochę.

czwartek, 7 stycznia 2010

Przepraszam, to nie będzie pochlebna wypowiedź

Robiąc rano prasówkę zewsząd zaatakował mnie nius, że aktor Mateusz oddał na cele Orkiestry terenówkę, którą zjechał Syberię. Fajny gest, chylę czoło.
Tylko że krew mnie zalewa z innego powodu.
Czemu nikt nie mówi o sponsorze tego auta? Toż jak byk stoi na jego drzwiach. PR da się grubo kroić, ale czasem te plastry przestają być zwyczajnie zjadliwe, nawet na miarę średnio inteligentnego odbiorcy środków masowego przekazu.
I jeszcze jedna sprawa - widziałam ja w pewnej telewizji komercyjnej wywiad z aktorem podróżnikiem, w tym jego zabawną wtopę wyrzucenia w błoto jakiejś bardzo ważnej i potrzebnej śrubeczki, bez której samochód terenowy absolutnie, ale to absolutnie do niczego się nie nadaje, wyraz z wystudiowanym zmęczeniem na twarzy, wijącymi się lokami brody i długimi, pełnymi refleksji wypowiedziami na temat wszelkich niewygód i niebezpieczeństw, które to sprawiły, że młody wiekiem, ale bynajmniej nie doświadczeniem aktor zrozumiał sens swego życia i dojrzał do poczynienia zmian. Zadumę nad sensem przyjaźni, która to umacnia się w czasie wspólnej podróży i że on mógłby tak jeszcze i jeszcze. No orajt. Tylko dlaczego po bodajże dwóch miesiącach podróży paraduje od pół roku po programach telewizyjnych w ubłoconych butkach górskich i wyglądającym na lekko przepocony polarku? I dlaczego omawiana terenówka jest cały czas tak usyfiona?! Przecież to jest, cholera, środek Warszawy, a nie sybirskie bezdroża! Nasuwa mi się pomysł na błoto w spreju, którem to widziała w sklepie z super drogimi częściami super wypaśnych samochodów - kosztuje głupie 30 pln, a jak znalazł, gdy się jeździ terenówą, a mieszka w apartamentowcu, w końcu lans musi być, nie? Chyba się popłaczę ze śmiechu.

I tylko tak na koniec - nie jestem nikim znanym i nigdy nie będę. Jeśli gazety wymieniają moje nazwisko to tylko w niepochlebnym kontekście organizacji, w której pracuję. Nie mam ciągot do popisywania się przed gronem wielbicieli (wyjąwszy chłopa mego, który wielbi to i owo we mnie, a ja kocham ten stan). Zjechałam kawał świata, na różne sposoby, z różnymi ludźmi i z różnym skutkiem. Mieszkałam tu i ówdzie, nie koniecznie w ramach RP. Po tatusiu mam. Dojechałam za Bosfor z moją nieocenioną przyjaciółką Fredro za pomocą seicento za sześć kafli. Zrobiłyśmy tym samochodem kilkanaście takich numerów, że włosy dęba stają. Nie raz nie pięć byłyśmy w dzikich miejscach, tych trochę brudniejszych i bardzo autochtońskich, ścierałyśmy się z sobą i sytuacją wokół i miałyśmy więcej szczęścia niż rozumu. Prawie zlinczowali nas w czasie ramadanu w Istambule i prawie znalazłyśmy się na wojnie gruzińskiej. Co do przyjaźni - są dni, że nie odzywamy się do siebie bardziej, niż wymaga tego sytuacja, w czasie podróży potrafimy spać w jednym łóżku po dzikiej kłótni i dość często potrzebujemy spędzić dzień na oddzielnej włóczędze, byle dalej od siebie nawzajem. Nie zwracamy uwagi na swoje słabości i normą są awantury na ten temat. Po powrocie z włoczęgi z ulgą nie widujemy się przez następne tygodnie, a dzieląca nas kilkuset kilometrowa odległość staje się cudnej urody prezentem. Zaczyna uwierać dopiero z czasem.
Seicento, halooo!
Poza tym nie lansujemy się w naszych naprawdę zajebistych górskich butkach ni po centrum, ni po przedmieściach, polarki pierzemy regularnie, no i żadna z nas nie zapuściła jeszcze brody..;)

wtorek, 5 stycznia 2010

Bim bom

Hahaha, a grałam wczoraj w bilard - pierwszy raz w życiu, żeby nie było. W ciągu czterech partyjek rozegranych parami udało mi się wbić całe siedem bil, przy czym ponoć wyglądałam niezwykle wręcz powabnie i profesjonalnie, no, ale w sumie co mi mieli powiedzieć... Jedną z tych siedmiu bil była czarna, którą chłopcy ścigali po stole od kilku ładnych minut, a to mnie się właśnie udało ją unieszkodliwić, co z tego, że przypadkiem;)
Po całej zabawie towarzystwo opuściło miejsce gry kole godziny dwudziestej drugiej, wsiadło do samochodów i rozjechało się, w celu pójścia spać, bo rano przeć do pracy. Rany, jakie to czasy nastały! Czyli nie tylko ja dziadzieję, cudownie.

Zmieniając temat, dziś jest wielki dzień. Memu lubemu dyndają na smyczy nowe klucze od nowego lokum - swojego, prywatnego i obciążonego pewnej wartości kredytem, raczej większym niż mniejszym. Radość i podekscytowanie na skalę światową. Od rana miota się, biedny, między biurem nieruchomości, starym mieszkaniem, garażem przyjaciela, moim garażem a swoją nową jaskinią, pakując, wożąć, przewożąć i przepychając swój majątek bardziej lub mniej trwały. Cieszę się bardzo samą jego radością, a tak po cichu, dla samej siebie, jako posiadaczka li i jedynie kabiny prysznicowej, niezwykle raduje mnie myśl o tej dużej narożnej wannie, która tam sobie stoi i czeka, taka samotna. Już ja się nią zaopiekuję...jak tylko przestanę pisać w pracy bloga i zabiorę się do tego projekciku, co to nade mną wisi.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Serwus 2010

Ponoć jaki nowy rok, taki cały rok. Cudnie. Czyli będę wylegiwać się na kanapie, rozpijać hektolitry pysznej herbaty i toczyć leniwe dyskusje z Mężczyzną w Którym Strasznie Się Kocham. Planować kolor ścian w jego nowej jaskini, tonąć w zwałach śniegu i jeść same pyszne rzeczy. Bardzo mi to odpowiada.
Nowy rok był o wiele bardziej sympatyczny niż ten cały Sylwester - tłum obcych ludzi, jakieś cekiny i kwiaty we włosach, dziwna muzyka i podejrzane ilości wódeczki. Niby wszystko miło fajnie, ale - jakoś tak na siłę. Dziadzieję i dziczeję; o wiele bardziej lubię swoją kanapę, pieszczotliwie wybrane wino i jazz pomieszany z hard rockiem, wydobywający się z głośników. Kpiny i śmiechy nad uchem. Rozbijanie się morską szczałą w próbach załatwienia miliona pilnych spraw i fałszywe śpiewy do radia. Iskierki w oczach nad kubkiem porannej kawy.
Przez ten ostatni łikend poczyniłam kilka prób tak zwanego wyjścia w miasto. Utwierdziły mnie one w przekonaniu, że ludzie są głupi, a ja staje się istotą coraz bardziej antyspołeczną. Bardzo rzadko trafia się na postać - tych kilka najważniejszych wokół mnie stanowczo wystarczy, po co rozszerzać to grono na siłę..? Jacyś smutni, pijani ludzie robiący z siebie idiotów przelewają się po kątach znajomych knajp; po jednym kuflu piwa ma się ochotę wyjść, zamknąć za sobą drzwi i powiedzieć prosto w padający śnieg: jak dobrze, że mnie już to nie dotyczy, że już wiem, czego chcę, co mi sprawia przyjemność, a co mnie obrzydza. Do czego nie tyle nie zamierzam się zmuszać, co nawet zawracać sobie głowy myśleniem o tym. Oddzielić pozytywy od błędów, powyrzucać wspomnienia, robić swoje. Odkaszlnąć, wyjść w światło.