środa, 30 grudnia 2009

Niech nikt nie tyka, co moje, bo rączki nóżki poobcinam, galarety nagotuję

Jestem potworem - od tego prostego stwierdzenia zaczyna się dzisiejszy odcinek, choć naprawdę próbowałam inaczej, gdyż ponieważ Dżonny Bi uświadomił mnie, że w przeważającej części zaczynam zdania od "ja", "mnie" czy "jestem".

No i trudno, niech i tak będzie. Jestem potworem i wstrętną egoistyczną świnią. Mój ulubiony temat to ja sama, o czym doskonale wiedzą moi przyjaciele, też egoiści i w większości jakieś tam snoby (bo snobować można się na totalnie wszystko, nawet na celową ubogość). Piszę tę samokrytykę bynajmniej nie chyląc z zawstydzeniem głowy, ponieważ znów mnie wczoraj wkurwiono. Starałam się mimo to zachować ładnie i kulturalnie, wyszło średnio, ale gorzej, że jutro będzie powtórka z rozrywki i wtedy, obawiam się, zachowam się bardzo, bardzo źle. Potwornie wręcz. Przepowiadam.

Mowa o pani z obwisłym cycem.
Wczora z wieczora udaliśmy się pospołu z Mężczyzną w Którym Strasznie Się Kocham na urodziny naszego kolegi. Urocze spotkanko przy piwie w jednej z bardziej zadymionych mordowni w tym mieście. Obecna była tam również wspomniana pani, której czepialstwo przeszło wszelkie granice dobrego smaku. Miałam ochotę wstać i jej pierdolnąć, ba, dalej mam! Ja przepraszam wszystkich, którzy mają wrażliwy wzrok i uczucia za me wybitne słownictwo, ale nie jestem w stanie się opanować. To jest w końcu mój blog i mogę tu sobie bluźnić ile wlezie, tym bardziej, że faktycznie mam dziś powód, a powód jest dość spory, szczególnie w biodrach.
Mężczyzna w Którym Strasznie Się Kocham zauważył dokładnie te same objawy co ja i wyraził swe odczucia za pomocą subtelnego zwrotu ciała w kierunku wyjścia, co sprawiło mi sporą satysfakcję.
Ktoś zapyta, dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że pod przykrywką tej mojej buty i odwagi, ironii i pewności siebie, złośliwego uśmiechu i docinków wyciekających z ust pod pozorem komplementów cały czas siedzi dziewczyna rozpieprzona swego czasu na kawałki zdradą najkochańszej wtedy osoby, która zrobiła mi straszne kuku. El novio viejo dowalił z tak grubej rury, że niestety na stałe przemeblował mi takie kwestie jak wzajemne zaufanie itepe. I mam ja blizny, które mi się dość często jeszcze rozłażą po brzegach. Nie ma co kryć, że tak zostanie, a jest to powód, dla którego jestem tak koszmarnie wyczulona na jakiekolwiek muśnięcie palcem ze strony osób niepożądanych, że się tak wyrażę. Jestem zazdrosna. I boję się, że znowu dostanę po garach. Jasne, że tego nigdy nie można być pewnym i nie zna się dnia ni godziny, ale lepiej trzymać rękę na pulsie.
Bo ja bym tego drugi raz po prostu nie przeżyła.

Mężczyzna, w Którym Strasznie Się Kocham powiedział mi wczoraj bardzo istotną rzecz. Zamierzam w nią uwierzyć i spędzić w towarzystwie jej autora kawał szczęśliwego życia.

sobota, 26 grudnia 2009

Jakie życie taki rap

Mój 5-letni brat dostał pod choinkę perkusję. Dostał też słuchawki, ale za to rodzina nie. O godzinie drugiej nad ranem spytał kulturalnie swego ojca, czy może sobie pograć, zinterpretował jego zaspane i nieprzytomne kiwnięcie głową jako odpowiedź pozytywną i rozpoczął koncert. Czas zbierać się do Kra, jednym słowem.
Życzę moim kochanym najbliższym, żeby Mat ćwiczył z prawdziwym zaangażowaniem, codziennie po pięć godzin, aż do 18 urodzin, kiedy to najprawdopodobniej wyniesie się z domu, żeby zrobić wspaniałą karierę perkusisty;)

Poza tym cudnie i fajnie - na serio. Przez kilka dni zajmowałam się głównie wyciąganiem z dziadka i babci historii rodzinnych, ale nie brałam pod uwagę, że one mogą okazać się aż TAKIE! Jestem oczywiście potwornie zachwycona i przepełniona chęcią spisania ich z właściwą mi lekkością pióra, co będzie nawet ładnie się komponować, jako że okazało się, iż nie jedna i nie jeden byli i są w tej rodzinie łatwi, he he. Że też człowiek wcześniej nie zauważał tych dziwnych podobieństw dzieci do osób, które absolutnie nie miały prawa być ich rodzicami... fascynujące, frapujące i z gatunku historii, co to szczęka opada. Poza tym nikt mi już nie wmówi, że za szybko angażuję się w związki, po tym jak dziadek przyznał się, iż ożenił się z babcią po trzech miesiącach znajomości gdyż miała ona bardzo zgrabne nogi. Matko kochana. W kwestii mądrości płci brzydkiej, jak widzę nic się nie zmieniło.
I też warto pamiętać, jak ten Napoleon sprytnie rozwiązuje języki... Dwadzieścia osiem lat czekałam, aż co poniektórzy puszczą parę z gęby, a tu okazało się, że wystarczy jedna subtelna butelczyna, tak na dobry początek;)

środa, 23 grudnia 2009

Ci źli niedobrzy koledzy

Czasowo, na okres świąteczny, przeniosłam me wdzięki z miasta Kra do miasta Lublin. No i co, no i co, ja się pytam?! Od razu dorwało mnie to straszne towarzystwo z czasu uczęszczania do szkół wszelakich i zostałam niecnie i podstępnie zwabiona do Lulu, oraz równie niecnie i podstępnie spita wiśnióweczką. Oczywiście kompletnie się nie spodziewałam. I oczywiście to się nie przydarza regularnie co pół roku.
Ekhem.

Nic dziwnego więc, że po wczorajszych baletach wśród tych upadłych aniołów mam zwykłego, staropolskiego kaca i wszystko leci mi z rąk, co nie jest zbyt przyjemną sprawą dzień przed wigilią. Zbiłam parę naczynek i roztrzaskałam parę puzdereczek, po czym poszłam po rozum do głowy i udałam się szukać kiecki na sylwestra, skoro nic inteligentnego nie byłam w stanie zdziałać. No i kurwa mać. Te tłumy w sklepach. Ten obłęd w oczach. Te dziwne kroje kiecek na dziewczęta z nogami metr siedemdziesiąt przy wzroście metr sześćdziesiąt (nie, nie na odwrót), które mają cycki naturalnie pod brodą i za rzecz zwykłą i normalną uznają paradowanie w sukience długości paska do spodni..! Szlag mnie trafił, cholera strzeliła i wtedy przyjechał Dżonny Bi. Wsiedliśmy więc radośnie do hondziaka i zrobiliśmy oborę na ulicach siejąc strach i zamęt stylem jazdy i prędkością bynajmniej nie spełniającą jakichkolwiek wymogów prawa, co pięknie uzupełniało dudnienie wszelakich przebojów disko plus the clasch i placebo oraz ryk z dwóch subtelnych gardziołek. Od razu jest lepiej.

Sprawa ze mną i Dżonnym Bi wygląda tak, że jest to mój przyjaciel od dawien dawna i po grób, po drodze na chwilę narzeczony i kochanek, na zawsze wróg śmiertelny, osoba sprawcza w wielu dziedzinach oraz straszna menda warszawska, której to dotyczy kilka z poprzednich odcinków. I mogę to spokojnie napisać, jako że wyjaśniliśmy sobie to i owo. Dżonny Bi jest snobem, jakich mało, rozpieszczonym do granic możliwości wrednym sukinsynem, ma niesamowicie zgrabny tyłek i uważa, że z tego tytułu wszystko mu wolno oraz że każda baba, na którą spojrzy będzie do niego skamleć i lizać mu podeszwy butków od Tommy'ego H. Ponieważ kocham Dżonnego Bi i tęsknię za nim regularnie, mając go przy tym powyżej uszu po dziesięciu minutach w chwilach, gdy znajdujemy się w jednym pomieszczeniu, z radością stwierdzam, że może wreszcie nastał ten moment, kiedy spokojnie możemy przestać się tarzać w etapie pt. narzeczony i kochanek i skupić na tym, co zawsze było i zawsze pozostanie, czyli przyjaźni i wrogości aż po grób. Bo mogłabym pół życia spędzić rozbijając się z tym małym bucem jakimkolwiek środkiem komunikacji, byleby prowadzonym przez niego (bo jeździ wszystkim jak na ścigaczu) i śpiewając na całe gardło badziewne klubowe kawałki, co do których nigdy się nie przyznamy, że czasem słuchamy, ale jakoś znamy na pamięć wszystkie zwrotki...

piątek, 18 grudnia 2009

Idę dziś chyba na tańce

Moja matka idzie na sylwestra "ze swoją grupą z roku". Ze swoją grupą z roku, wrr wrr!!! Czasem mi się zdaje, że rozmawiam z własną córką, a nie osobistą madre, która mnie cudem i siłami natury na świat wydała. Jeśli ona znów mi to zrobi i pójdzie na kolejne studia podyplomowe, to ja już niestety będę zmuszona zrobić ten doktorat, tylko problem polega jakby na tym, że jestem jedynym znanym sobie specjalistą w Polsce od tego, czym się po cichu zajmuję. No i jestem tym specjalistą nie czując się nawet godna robić za podnóżek prawdziwego specjalisty. Paranoja.
Chwilowo nie chce mi się uczyć. Chwilowo ja chcę już tylko zarabiać jakieś przyzwoite pieniądze. No i koło się zamyka, bo może gdybym sobie strzeliła kolejny stopień naukowy to i zarabiałabym więcej, lecz rozgrzeszam się słusznie podejrzewając, że stopni naukowych w III sekcie raczej się nie ceni.

Zmieniając temat, pragnę donieść, że Gizela zafundowała memu Bratu z Wyboru cudnej urody prezent bożonarodzeniowy i była łaskawa pójść w tango podczas tzw. przypadłości kobiecej, co oznacza, ni mniej ni więcej, że będą szczeniaczki. Brat z Wyboru jest normalnie przeszczęśliwy..! Daj Jahwe, Gizela urodzi z osiem, wszystkie będą tak samo zaborcze jak ona, a Brat z Wyboru skończy jako smutny stary homo robiący za niańkę dla szczeniąt w pięćdziesięciometrowym mieszkaniu urządzonym antykami, z których połowa została już pogryziona przez dumną przyszłą matkę. Ta wizja tak mnie rozbawiła, że przez pół wczorajszego wieczoru ryczałam ze śmiechu, póki nie dotarło do mnie, iż w ramach przyjaźni i siostrzanych uczuć będę zmuszona pobrać na własność przynajmniej jedno szczenię i zapewnić mu ciepły, miły i bezpieczny dom. Cholera. To nie wypali. No, najwyżej że Gizela dorwała jakiegoś owczarka niemieckiego, hm...

--------------------------------------

W Kra mróz szczypie w policzki, nos, we wszystko szczypie, zero romantyzmu. Chodzę zakutana we wszystkie możliwe czapki, szaliki i poncha, mruczę pod nosem przekleństwa po hiszpańsku, bo tak brzmi ładniej i wreszcie czuję się rozgrzeszona z codziennego braku chęci maziania sobie twarzy makijażem, ponieważ przy takiej temperaturze zwyczajnie się nie da, bo mi wszystko ścieka razem ze łzami, które lecą mi ciurkiem po minucie od wyjścia z domu.

wtorek, 15 grudnia 2009

Obwisłe cycki też mogą być powodem głębokiej satysfakcji

No. To ja już nic nie wiem.

Mam nową znajomą, całkiem przypadkiem. Jest to przypadek dość przykry i względnie nieupragniony, ot, taki złośliwy psikus losu. Tak się składa, że moja nowa znajoma jest również byłą partnerką mężczyzny, w którym aktualnie się strasznie kocham i w którym zamierzam kochać się jak najdłużej. Moja nowa znajoma jest obwisła i mało jędrna z wyglądu oraz konkretna z charakteru, jak się zdaje. Ta jej fizyczna obwisłość i jakaś taka gąbczastość nijak mają się do całej reszty, ale nie kryję, że są przedmiotem mej głębokiej satysfakcji i uciechy, gdyż, jak powszechnie wiadomo w towarzystwie, mam ja zadatki na wredną sucz bezlitośnie wykpiwającą cudze wady, skoro potrafię też kpić z własnych. Aha i mam też zadatki na księżniczkę w stosunku do własnego księcia, więc żadna obwisła postać nie będzie mi się tu komponować. Szczególnie jeśli wypowiada się o mnie w mojej obecności, używając osoby trzeciej - wtedy moja miłość i poszanowanie bliźniego kończą się nieodwołalnie, w oczach zapalają się ognie piekielne, a z subtelnych usteczek zaczynają się wydobywać słowa świadczące o moej wrodzonej klasie i kulturze, ekhm.

No. I dlaczego taka osoba wpierdala mi się na sylwestra, to ja już nie rozumiem. Notabene, będzie tam pewnie kilkaset osób, więc ma teoretycznie prawo, ale trzeba przecież trzymać jakiś pion. Przyznacie, że spędzanie pierwszego wspólnego sylwestra w obecności byłych partnerów nie jest wymarzonym sposobem na udaną imprezę, lecz cóż, nie będziemy się kłócić. Świat składa się z naszych byłych i być może przyszłych narzeczonych, ale człowiek kontaktuje się tylko z tymi, których autentycznie lubi i z którymi chce utrzymywać fajne relacje, a jeżeli ktoś komuś pluje przy każdym spotkaniu w twarz, to chyba nie ma sensu nadwyrężać sobie flory bakteryjnej, prawda..?

piątek, 11 grudnia 2009

Chrzanię taką zabawę

Sytuacje pracowe pominę pełnym wyniosłości milczeniem. Nie zamierzam nurzać się w tym stadzie debili, o nie. Niestety, nie każdy został wyposażony w umiejętność myślenia, a przynajmniej kojarzenia faktów. No cóż.

Gorzej, że chyba znów dałam się nabrać, a że ja fakty kojarzyć umiem, ba, czasem wyczuwam podskórnie, że coś ma się zdarzyć, to niestety często mam przechlapane. A mówiła mi madre, a mówił el novio viejo, że jak się ma miękkie serce to trzeba mieć twardą dupę. Ech, wieczna naiwności.

Wczoraj wieczorem zdjęłam kaganiec własnej histerii i normalnie, po babsku wyryczałam się za wszystkie czasy. Będzie na zapas, jak znalazł. Nagle dotarło do mnie, że najpewniej nigdy nie będę mieć własnej rodziny, dzieci hodowanych radośnie w atmosferze zdrowej wolności i sztuki, żadne psy nie będą mi już ganiać po kuchni i podgryzać amarantowej indyjskiej kiecki z koralikami, a facet, taki prawdziwy facet z twardymi jajami, który miałby w tym wszystkim cholernie ważną rolę, po prostu nie istnieje. Nie istnieje nikt przeznaczony dla mnie i to jest kurwa, najsmutniejsze w tym wszystkim. Mogę sobie te moje marzenia w dupę wsadzić, za przeproszeniem, z braku osoby sprawczej.

Czy kiedykolwiek nauczę się wreszcie przestać wmawiać w ludzi cechy, w które nie są wyposażeni? I to nie im, a sobie. Błąd na którym można się najboleśniej przejechać. Ludzie są głupi i przywiązani do konwenansów, a fakt, że raz w życiu trafiłam na wariata, który podejmował bardzo wiążące decyzje po dwóch dniach znajomości naprawdę o niczym nie świadczy. A u mnie tak jest, że albo od razu bardzo, albo nigdy nic.

wtorek, 8 grudnia 2009

Hej, Mrs. Robinson...

A teraz, moja najdroższa, weźmiesz notesik i zapiszesz ze sto razy:

nie będę myśleć o seksie
nie będę myśleć o seksie

nie będę myśleć o...


Oj tam. To i tak nie wypali. Na stare lata stałam się nimfomanką, a biorąc pod uwagę fakt, że ponoć szczyt możliwości seksualnych kobiety przypada kole trzydziestego roku życia już zaczynam się obawiać, co to będzie w przyszłym roku. Tragedia normalnie. Moja nowa ksywa pracowa tj. Mrs. Robinson zaczyna idealnie się sprawdzać, choć nadały mi ją złośliwie kochane koleżaneczki twierdząc, że jakakolwiek forma interakcji z płcią męską choć odrobinę młodszą od nas jest chorobliwa i oburzająca. Taak. Chwilowo się nie zgadzam, gdyż ponieważ mam bardzo ciekawy przykład w domu.

To tytułem zagajenia. Zastanawia mnie kwestia sylwestra - możliwości są różne, poza Tokajem, który został przełożony z przyczyn od nas niezależnych, jako że u Pani Kellerowej miejsc brak, a ja gdzie indziej nie chcę - tam mam swoją ulubioną borozo i opracowane skręty schodów, co jest bardzo przydatną umiejętnością, gdy się człowiek nadmiernie przyłoży do smakowania zawartości piwniczki z winem. Pozostaje Kaliska i Miejsce. Ciągnie tu i tam. W tym roku zamierzam wystroić się jak pies na szczepienie i nie uczestniczyć w żadnej, ale to żadnej domówce, bo doskonale wiem, że i tak wszystko skończy się w mych apartamentach, przylezie trzysta milionów ludzi zaproszonych przez mnie w jakimś lekko podciętym zwidzie, będą śmiecić i wyżerać wszystko z lodówki, łącznie z przedwojenną musztardą, zadymią mi chałupę i wyjdą najwcześniej po trzech dniach.
Finito, moja droga, pauza i pas. Nakładasz kieckę, malujesz oko, składasz przysięgę spożywania tylko wina, bo mix alko bardzo później boli, a jeszcze bardziej niecenzuralne zachowanie, bierzesz pod pachę kogo trzeba i przed siebie. Pierś do przodu, łeb do góry i nie ma to tamto.

Taaak. Bardzo lubię plany. Jeżeli choć 50% z tego wypali, to będzie bosko, ale znając mnie oko mi się rozmarze, kiecka popruje, a po piętnastu minutach zacznę pić wódkę z chłopcami;)

piątek, 4 grudnia 2009

I won't sleep, I keep the radio on

Podróżuję po mieście tramwajami, zakutana w przytulaśne, wełniane szarości i czernie; na uszach coraz częściej chilli zet - bo radio z klimatem jaki mam w głowie... Uśmiecham się do własnego odbicia w szybie; za nią światła miasta, zapada zmrok, ulice, tramwaje i samochody, okna kamienic, galerie handlowe i sklepiki, ciemne przystanki, psy, ludzie, ludzie, dużo ludzi. I w tej gromadzie, w tym tłumie ten jeden człowiek czekający na mnie na kolejnym przystanku, z tym swoim błyskiem w oku, w rozchełstanej kurtce i wypastowanych na wysoki błysk martensach, przeciąga czubkiem nosa po moim policzku.
Wieczór wypełniony zapachem placków po węgiersku, śmiechem i docinkami, ściekającym po palcach sosem z gulaszu, żartem, miłością, obliczeniami szerokości wnęki w nowym mieszkaniu, oglądaniem tysięcy mebli w necie. Wieczór wypełniony muzyką, rozleniwieniem, ranek - pośpiechem, szybką kawą, napyszniejszym na świecie śniadaniem, przygotowanym czary mary, gdy ja marudzę przed lustrem. Energia kończy się równo wieczorem, kiedy znów tramwaj przebija się przez zachłystujące się mrokiem miasto, w uszach chill, w sercu oczekiwanie. Przystanek, dom jeden, dom dwa, ulica, miejsce, kolory, nie ważne, wszystko jedno, ale wiem, że Ty będziesz tam przede mną.

Ja chodzę po ulicach, przebijam się przez miasto z tysiącem codziennych spraw, z teką papierów, zagłuszam hałas dźwiękami swojej muzyki, chlapię po kałużach, piję pięciominutowe kawy w barach, wściekam się i spóźniam, jestem uprzejmia i chamska i w tym całym zwykłym zamieszaniu, powtarzalnym od lat czuję się jak jakaś pieprzona postać z nowojorskiego filmu typu Sex on the city czy coś w ten deseń, bo po prostu po raz pierwszy od bardzo dawna mam nie tylko rozwiany płaszcz, ale i ten specyficzny błysk w oku. Dzięki Tobie.

czwartek, 3 grudnia 2009

Czy ja wyszłam, proszę państwa już z zakrętu..?

Wpadłam jak śliwka w kompot - w ramiona osoby, na którą prawdopodobnie czekałam całe moje życie. (Tfu tfu, nie zapeszać, nie zapeszać)! Muszę popracować nad racjonalizmem i umiejętnością logicznego myślenia, w które, niestety, od dziesięciu dni nie jestem wyposażona. Wyparowały w cholerę, z cichym sykiem;)

Gdy wszystko wokół wali się na łeb, przychodzą wiadomości tak straszne, że człowiek nie był sobie w stanie tego wyobrazić, dzieją się tragedie i dramaty zmieniające całe życie, odwracające je o sto osiemdziesiąt stopni; i gdy mimo to nie daję rady ściągnąć spod skóry durnego uśmiechu, a każda myśl o jednej osobie rozpieprza mnie w środku na milion kawałków to znaczy, że już jest bardzo źle. Trzeba się leczyć, na głowę i na serce.
Ale mi się nie chce, bo jakoś tak mam świadomość, że tym razem obydwoje trafiliśmy.

Rozpływam się, jak ta głupia.

wtorek, 1 grudnia 2009

Nie będzie już wspólnego gotowania

Jedna informacja, która wywraca całe życie do góry nogami. Jedno zdanie z ust przyjaciela. Boję się, koszmarnie. Zaczynam przypominać sobie każdy szczegół naszego życia, każdą chwilę spędzoną razem, a jednocześnie nie chcę popadać w paranoję. Z tym się żyje. Ponoć latami.

piątek, 27 listopada 2009

Fru fru

Tyle się podziało, że aż nie wiadomo od czego zacząć, więc myślę i myślę i nagle od tego myślenia przychodzi refleksja: a może by nie pisać o tym, bo po co tak właściwie, ha..?
Wieczny dylemat związany z wywlekaniem prywaty na światło dzienne. No to może tak subtelnie, parę słów...

Spędziłam ja zeszłej niedzieli z dziewczętami czas upojny na komisariacie. Nie zdzierżyli pięciu rozchichotanych bab i oddalili nas w ekspresowym trybie czterech godzin. Bosko. Efekt jest taki, że śpiewam jak ta głupia piosenki Kapeli ze Wsi Warszawa i wcale, ale to wcale nie wiem, co mam powiedzieć osobie sprawczej, która właśnie stamtąd przybyła i znając życie, czegoś ode mnie chce. Być może nawet - mnie.
A ja uciekam. Na paluszkach, po cichutku, przemykam, to tu, to tam. Bo ja już mam inne zainteresowania.

piątek, 20 listopada 2009

Brat z Wyboru przeżywa wielką miłość. Ja przeżywam wielkiego kaca.

Ten paskudy francuski sikacz zagryzany oliwkami i serem daje równo po garach. Moja wina, moja wina... taaak, trzeba było umoczyć usteczka i prychnąć wzgardliwie, a nie trąbić kieliszek po kieliszku robiąc tylko przerwy na tekst: bleh, co za ohyda, nalejcie mi jeszcze.

Podczas gdy ja oddawałam się pijaństwu w zacnym i cenionym gronie, Brat z Wyboru wyczekiwał na przyjazd jego nowej wielkiej miłości, która zaszczyciła nas w Kra. Jedyny problem polega jakby na tym, że wielka miłość tkwi od trzynastu lat w związku z inną wielką miłością i na dodatek jest rozwiedziony i dzieciaty. Dawno temu, ale prawda. Raczej nie wyobrażam sobie Brata z Wyboru jako ojczyma dla potomstwa jego chłopaka. To nie wypali. nauczy je tych wszystkich brzydkich rzeczy, które zwykle kończą się nałogiem. (Jam przykładem).
Strasznie jestem ciekawa, jak to się skończy...

Weekend szykuje się smakowicie, jako że przybywa Łoles z Aneczką. Jak dodamy do tego wizytanta wspomnianego powyżej oraz stos różnych wydarzeń, które należałoby nawiedzić, to pozostaje tylko udać się z kamienną miną do sklepu i kupić skrzynkę redbulla.

czwartek, 19 listopada 2009

Bożole, bożole...

...czyli siarczany, obowiązkowo w Kolorach. To wieczorem, a póki co krótka przerwa w pracy; mam nadzieję, że lepiej spożytkowana na napisanie tych kilku słów, niż wczorajsza, kiedym to szorując nosem po klawiaturze kompa powtarzała jak mantrę: dzisiaj skończę, kurwa, dzisiaj skończę projekt. Ekhm, efekt jaki jest, każdy widzi. Od ostatecznego finału dzieli mnie tylko kilka głupich godzin i będzie git.

Odbyłam wczoraj fascynującą rozmowę telefoniczną, z osobą, która się koszmarnie ostatnio rozchorowała, na głowę. Kilka miesięcy temu pisałam, że to dobry człowiek jest, mamiąc się, iż jego niedyspozycja umysłowa to chwilowa sprawa. Niestety nie. Snobizm, egoizm, bucowatość i warszafka płonie wyłażą mu uszami, nosem i otworem gębowym. Prywatny trener na siłowni i jedzenie krewetek na kolację to naprawdę nie są rzeczy, którymi należy się chwalić, gdyż są normalne. Omatkobosko, toż idąc do pierwszego lepszego fitness clubu, który nie jest w dziurze zabitej dechami ustala się z panem mięśniakiem - który - się - zna program swojego treningu i diety, cele i zaplanowane rezultaty, prawie jak we wniosku o grant unijny. A krewetki prosto z Włoch przylatują samolotem do Kra w każdy wtorek i czwartek i dają je pięknie doprawione za głupie trzy dychy. W niezłej knajpie pod Wawelem, na ten przykład.
Tak czy inaczej, okazane snobstwo i śmieszne chwalenie się niczym przy próbie zrobienia z tego czegoś, olałabym złośliwym chichotem, gdyby nie fakt, że przy okazji obrażono moje miasto i mnie. Usłyszałam mianowicie, że wiśnióweczka w Alchemii, którą mój rozmówca swego czasu namiętnie trąbił, oddając się przy niej rozmowom na frapujące tematy i będąc bezczelnie fajnym i szczęśliwym człwlwiekiem, otóż że ta wiśnióweczka właśnie jest sprawą lumpiarską i bardzo passe, jak i cały Kazimierz, jak i cały Kraków, jak i cała Małopolska właściwie. Źle u nas, proszę państwa i niedobrze. Prezentujemy niższą kastę społeczną, nie to, co stolyca. A moja osoba się starzeje. Dziwne, że ja tego nie widzę. On też, no, najwyżej że jakimś cudem przez telefon, bez opcji video. Ale może wyczuwa. Ho ho... jak tak na siebie patrzę, to normalnie stwierdzam, że jest fajnie. Nawet paznokcie mam ostatnio krwistoczerwone i wypastowane clarksy na stópkach - może to właśnie te oznaki starzenia się... choć w tym przypadku ratuje mnie kompletnie niepoważna kiecka z kolorowym kogutem na pól tyłka i wygolona prawa część łba. O cieniach pod oczami nie mówię, bo mam magiczny przyrząd iw są lorę;)

(Haha.
Żal mi Cię, stary. Bardzo. Szkoda Cię. Postaram się zapamiętać tylko tego człowieka sprzed dwóch lat; o tym nowym nie chcę nic wiedzieć).

---------------------------------------------

Zmieniając temat, jestem niesamowicie rozochocona przez Rewers (szczególnie sceną, w której Janda rozpuszcza kwasem w wannie trupa Dorocińskiego, a ściślej Irena niweluje trupa Bronisława) oraz, z innej półki, przez Julia & Julie, film przecudny, ciepły i tak urokliwy, że brak słów. Więcej takich poproszę!

niedziela, 15 listopada 2009

Leave me, standing alone

Szykuje się diablo ciężki tydzień.
Nie wiem jak to się dzieje, ale choć staram się załatwiać wszystkie moje sprawy na bieżąco, to i tak co jakiś czas zbiera się ich tyle, że po prostu nie da rady temu podołać. Najchętniej nie wychodziłabym spod kołdry, wzorem Brydźki paląc nerwowo szlugi i malując paznokcie na czerwono.
To nie jest dobry pomysł; wypróbowałam.

Ale. Na przyszły łikend zapowiedziały się Łoles z Aneczką i nie kryję, że dodały mi tym siły życiowej w stopniu dość znacznym. Poza tym w czwartek le beaujolais est arrive i wcale się nie wstydzę, że z przyjemnością opiję się tym wstrętnym sikaczem, a co. Przyda się po stypowym piątku, który był jedynym zaznaczeniem wolnych dwóch dni. Nie poszłam do teatru. Nie poszłam na otwarcie psich klimatów na Szczepańskim. Nie nie. Kupiłam dwa płaszcze, spłukując się w ten oto banalny sposób z dokumentnie wszystkich pieniędzy*, po czym tkwiłam pod kamienicą, gapiąc się na trzech dresiarzy przymierzających się do kupna samochodu kolegi, którego i tak finalnie nie nabyli. Spóźniona głupie dwie godziny wylądowałam na Nowym, gubiąc po drodze większość znajomych, z którymi byłam poumawiana, pomachałam chwilę nóżką w pończoszce w Esze, po czym zostałam pod przymusem zaprowadzona do STRASZNEJ, ale to strasznej knajpy, gdzie wciągając smętnie piwo siedzieli jacyś dziwni ludzie, poprawiając na sobie granatowe sweterki w serek i przyklepując tłuste i ohydne włosy, które chyba miały być super hiper modnymi fryzurami, czy coś w ten deseń. Ja nie wiem, nie znam się. Koledzy sobie pili i rechotali radośnie, a ja z przerażeniem zdałam sobie sprawę jak bardzo, ale to bardzo nie chcę ich znać, z nimi tu siedzieć i kalać sobie wrażeń estetycznych i intelektualnych takim czymś, co mnie otacza.
W Kolorach dali wiśniówkę, znajome twarze przy barze i dużo bzdurnych śmiechów. I już było dobrze. Do tego stopnia, że sobota i niedziela są miło spędzane w najlepszej możliwej konfiguracji: mam wyborczą i obcasy, pięć nowych filmów na dysku, durną książkę, zapas dobrej herbaty i kalafiora w lodówce oraz jestem sama, yeah. I wieczorem będę oglądać Taniec z gwiazdami, a co. Pojadę po bandzie, po całości;)

*kompletny brak klasy i kultury, gdyż ponieważ pól roku temu nabyłabym radośnie kilka płyteczek w empiku i jakąś książczynę przyzwoitą, a nie kolejne szmaty, uch. Wstyd i hańba.

wtorek, 10 listopada 2009

Coraz bardziej pociąga mnie ta druga strona

W pracy gorzej niż źle. Kopnął mnie zaszczyt, który do kurwy nędzy jest ostatnim, czego potrzebuję.
Osoba sprawcza zarażona bardziej niż się wydawało. Snobizmem zarażona. I głupotą wielkomiejską. Znieczulicą. Zapomnieć, wykasować numery telefonów, wywalić z pamięci. (nie da się)

Mam cały czas płacz pod powiekami.

Przejrzałam dziś listę kontaktów w telefonie. Nie ma osoby, z którą chciałabym się dobrowolnie spotkać. Moimi najlepszymi przyjaciółmi są: laptop i kolory, gdzie mogę spokojnie napić się kawy.

piątek, 6 listopada 2009

Childfree or childless?

Bardzo fajny, o dziwo, artykuł na onecie, o ludziach NIE CHCĄCYCH mieć dzieci. Normalnych, fajnych osobach nastawionych na rozwój osobisty i inwestowanie w swoje pasje, o zdrowym egoistycznym podejściu do życia, nie mających najmniejszego zamiaru tego zmieniać, aby poświęcić się wychowywaniu potomstwa. Nie zamierzających tracić swojego czasu i pieniędzy, co mówią wprost, zamiast pieprzyć o gęstości zaludnienia i wszelkich bolączkach związanych ze zdrowiem tudzież przyszłym szczęściem dzieci.
Podoba mi się ich argumentacja, trafia do mnie. Niczego nie udają, ot, po prostu idą swoją drogą, będąc przy tym niestety napastowani przez własne rodziny i współpracowników, rzadziej przyjaciół. Wszyscy znamy te teksty o magicznym pojawieniu się instynktu rodzicielskiego (nie tylko macierzyńskiego!) już po porodzie, nawet jeśli całe życie nie miało się do tego nawet minimalnego przekonania, mądrości o depresji poporodowej, która ponoć jest objawem zwykłego lenistwa i kobiecej skłonności do wyolbrzymiania, jakby to był co najwyżej PMS, tak dla przykładu. Zasrana pielucha własnego dziecka ma prawo tylko pachnieć, a zarzygany przez potomka dywan, kupiony za ostatnie pieniądze w czasie podróży po Peru, zyskuje po prostu nowy, choć dość znamienny wzór, którego bynajmniej nie trzeba spierać, tylko wręcz utrwalić fiksatywą i po dwudziestu latach pokazywać dziewczynie/chłopakowi syna/córki z tekstem-wytrychem: "a tu widzisz, porzygał się, jak był takim małym słodkim dziubaskiem".
Uff. Bardzo się cieszę, że ta polityka wyjątkowości zaczyna być ukracana. I to przez kogo? O dziwo, bardzo często przez pary z małymi dziećmi, które otwarcie przyznają, że potomstwo to nie miód, cud i orzeszki, tylko w dużej mierze syf, zmęczenie i totalny wkurw związany z koniecznością poświęcenia siebie, przynajmniej przez kilka pierwszych lat życia dziecka. (Jak to całkiem otwarcie mówiła Fran: "po urodzeniu Aarona miałam ewentualnie czasem chwilę dla siebie, żeby umyć zęby"). Zaraz po takich parach odzywają się ludzie, którzy dzieci mieć zwyczajnie nie chcą i nie życzą sobie wpieprzania się do swojej decyzji wszystkich wokół, począwszy od mamusi, aż do pani w warzywniaku. Szklanka wody na starość nie jest już dzisiaj absolutnie żadnym argumentem.

Ucieszył mnie ten artykuł szczerze. Własnego dziecka nie mam i marna jest szansa, że będę je mieć. O dziwo, przy całym moim egoizmie i niezdrowym trybie życia chciałabym jedno urodzić, nawet koszmarnie bojąc się ciąży i wszystkich związanych z nią przyjemności, na przykład sposobu wydostania się potomka na świat, ekhm. Moja bezdzietność wynika bardziej z tego, że nie posiadam jeszcze ojca dla naszego przyszłego dziecka, uwzględniając też opcję, że ten domniemany ojciec nigdy nim nie zostanie, bo w międzyczasie machnie inne na boku. Będąc wszak osobą bezdzietną zaczynam się postrzegać jako wolna od dzieci, właśnie w tym rozumieniu, ponieważ na siłę atakują mnie różne cudne młode matki. Czy ktoś wie, jaka to przyjemność pójść do niezłej knajpy na obiad i dusić się zupą marchwiową z imbirem, bo laska ze stolika naprzeciwko beztrosko wyjmuje pierś i zaczyna karmić kwilące niemowlę?! Ohyda. To jest pewien rodzaj napastowania, trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Tak jak ciocie, radośnie pouczające mnie przy większości spotkań rodzinnych o konieczności szybkiego powołania na świat nowego obywatela, nie ważne z kim, nie ważne jak, nie ważne za co i na co wychować, a już najmniej ważne, czy ja chcę, byle by był.
I teraz, moi drodzy, wreszcie mała konkluzja. Skoro ja, posiadając jakieś tam perspektywiczne wyobrażenia o macierzyństwie, czuję się napastowana i zasypywana tymi wszystkimi "urokami" rodzicielstwa, czuję presję społeczną i nacisk, jak mają się czuć te osoby, które dzieci mieć zwyczajnie nie chcą? Nie muszą się nikomu z tego tłumaczyć, jest to ich decyzja, taka sama, jak kupno albo i nie większego mieszkania, czy też zamiana albo i nie samochodu na inny model. Jak wyjazd do innego kraju. Banalne? Nie. To wszystko są wybory osób bezpośrednio związanych z tematem, li i jedynie.

Tu ukłony dla mojej przyjaciółki Fredro, za codzienną odwagę i cierpliwość w zmaganiu się z rzeczywistością..!

wtorek, 3 listopada 2009

Pankowa księżniczka

Po pięciu dniach przymusowego zamknięcia w moich jakże ogromnych apartamentach przydarzyła mi się chwila klaustrofobii, więc zmuszona byłam wyjść. Choć na chwilę, no proszę ja was, inaczej zwariowałabym jeszcze bardziej. Na całe nieszczęście wczora z wieczora znalazłam na pudlu zdjęcie Natalki Kukulskiej z pięknie i subtelnie wygoloną głową, więc spacer mój zaowocował wizytą w salonie fryzjerskim. Piękny i subtelny fryz Natalki został lekko podrasowany, w związku z czym posiadam ślicznie ogolone pół łba oraz włos po pas po lewej stronie. Jestem totalnie zachwycona. Ciekawe, czy mnie zwolnią/wydziedziczą..?
Połączyłam przyjemne z pożytecznym i przysiadłam na kawkę w kolorach, skąd śpieszę donieść o zmianie osobistego imidżu. Jest fajnie, a co.

Zaczytuję się ostatnio we wszystkim, co mi wpadnie w łapska. Łącznie z ulotkami moich tableteczek, co nie jest ni trochę uspokajające. Człowiek nagle zdaje sobie sprawę, że faszerując się tym świństwem leczy jedno psując drugie. Jedynym znanym mi lekarstwem nie powodującym skutków ubocznych jest chyba herbata z sokiem malinowym, co to ją sobie aplikuję trzy razy dziennie.

-------------------------------------------

Jestem zła potwornie w ramach przemyśleń po wczorajszej rozmowie z Fredro na temat osoby sprawczej. Osoba sprawcza jest aktualnie określana w mych myślach li i jedynie za pomocą epitetów zaczerpniętych pełnymi garściami z "Achai" Zmieniańskiego i brzmi to mniej więcej tak: gnój pieprzony, szlag by to, sukinsyn zakłamany jeden, inteligenty jak diabli, ale za to buc i kawał wrednego chama, itepe itede. Szkoda tylko, że od takiego poklnięcia pod nosem nic nie przechodzi. Nadal jestem wściekła. Nie robi się przyjaciołom takich numerów. Nie robi się nikomu takich numerów! Oczami mej jakże bogatej wyobraźni widzę kawał świetnego życia i jeszcze większy kawał świetnego biznesu, który nie byłby okupiony pracoholizmem i kompletnym brakiem życia prywatnego - czas na kawę i basen zawsze by się znalazł, można by żyć spokojnie i szczęśliwie, godnie i z humorem. A tu co?! Złośliwość i cynizm realiów odbija mi się uporczywą czkawką.

Siedzę w domu i palę papierosy

Choć nie powinnam, bo... ( i tu tysiąc powodów), ale najbardziej przez bolące niemiłosiernie gardło. Grypę. Gorączkę. I doła.
Wróć.
Przy tym ostatnim pali się zwykle najwięcej.

Osiągnąwszy dno emocjonalne zapadłam na totalnie prostackie i mało romantyczne choróbsko; mam czerwony nos, opuchnięte oczka oraz krok nadający się bez ćwiczenia na Zombie Walk Parade. Jest świetnie. Psychosomatyczne zachowania po prostu rządzą. Oczywista nie byłabym sobą, gdybym trochę nie pohisteryzowała. Źle jest i tragicznie, ale to już wszyscy wiedzą i nikt nie zamierza mnie ratować, łącznie z główną osobą sprawczą, więc zmuszona byłam się otrząsnąć lekuchno i powiedzieć sobie to, co przy oglądaniu Persepolis każdorazowo rozpieprza mnie na kawałki: "Nie zabiła Cię rewolucja, trzy zmiany ustrojów, głód, bieda i wyjazd na koniec świata, a prawie zabił cię banalny romans". Szlag by to, no szacun. Co prawda rewolucji nie przeżyłam, ale jakby to zgrabnie połączyć ze zmianami ustrojów to od biedy można podciągnąć pod rok '89, głód zaznałam jeno z własnego wyboru, bieda była umowna, powiedzmy (każdemu się czasem forsa kończy), za to wyjazdów na koniec świata to mogę w mym wykonaniu przytoczyć tyyyle. W tym jestem dobra, tak. A banalny romans? Nie pierwszy, nie ostatni pewnie, choć powiedzmy sobie szczerze, ni banalny nie był, ni romans.

Ciężko jest dramatyzować, gdy z nosa leci katar o sile porównywalnej do Niagary, gorączka podsuwa do głowy majaki i zwidy, przyjaciele donoszą nowe książki, budyń waniliowy i kremówki (pewnie w dzikiej chęci utuczenia mojego tyłka), a moja własna matka dzwoni i radośnie oświadcza: "nie martw się skarbie, zalogujemy się we dwie na sympatii peel".
O żesz ty..!

czwartek, 29 października 2009

Boli

Kurwa, jakiego mam doła. Kurwa, jakiego mam doła.
Ja wiem, że to oklepane, wiem też, że moja nieleczona deprecha żadną nowością nie jest i powinnam się do niej już dawno przyzwyczaić, ale to co się teraz dzieje w mojej głowie przechodzi ludzkie pojęcie. Przestaję już nad tym panować. Niechciej życiowy przybiera rozmiary monstrualne - potrafię zdychać z pragnienia i nie mieć siły ruszyć dupy po szklankę wody, męczyć się nad projektem pięć godzin ale nie sięgnąć ręką po myszkę do kompa, bo nie chce mi się jej podłączać, bo trzeba wyprostować łokieć, leżeć i gapić się w sufit doskonale wiedząc, że zaraz odjedzie ostatni tramwaj, którym mam szansę dotrzeć w miarę punktualnie do roboty, itepe itede. Skoro nie oddycham i generalnie przeczekuję tylko to życie, to chyba nie ma sensu zwracać uwagi na niewygody i podejmować próby urządzenia czegoś wygodniej i lepiej.

Nic nie ma sensu.
Najgorsza jest świadomość, że to już się nie zmieni, będzie tkwiło niczym jakiś pieprzony kolec, którego nie da rady wyjąć z ciała. Siedzi dziad i rozjątrza ranę coraz bardziej. Ta rana zaczyna gnić i doprowadza w końcu do gangreny. Gangrena się rozprzestrzenia i trzeba w końcu urżnąć jakąś część ciała. Potem się okazuje, że to jednak nie pomogło i zostaje siedzenie, ćpanie żeby zabić ból i czekanie na słodki the end. To już może lepiej szybciej, czy coś.
Kompletnie nie mam pomysłu, co tu zrobić. Zrobienie sobie krzywdy boli. Całe życie mnie boli. W każdej kurwa chwili wszystko mnie boli.

----------------------------------------

Oglądam zdjęcia roześmianych twarzy i nie wiem, to jakiś pieprzony serial 90210 czy coś, wszyscy piękni młodzi, szczęśliwi i bogaci, niesamowite. Dwa lata temu mieli gniewne spojrzenia, włosy umyte tańszym szamponem i trzymali w rękach butelki zwykłego piwa, przytulaliśmy się jakoś, ciepło było, bezpiecznie i wiedziałam, z kim się kocham. Teraz obcy ludzie jacyś, dorośli, dojrzali, dorobieni.
Ja zostałam sama, jak ta ostatnia pokraka. Nie zmienię tego, nie potrafię, mimo prób. Ktoś musi być nieudacznikiem. Moja jedyna ambicja polega w tej chwili na tym, żeby za bardzo nie zrobić sobie krzywdy przesuwając rękę odrobinę za kant stołu.

poniedziałek, 26 października 2009

Prawdziwe rzeczy wydarzają się tylko wtedy, kiedy jest się tak naprawdę sobą.

"Wyglądasz na smutnego. Napiszę do Ciebie list" - Paula Kohlmeier wdarła się na moją prywatną listę pisarzy tymi słowami. Tak zaczyna się jej Kino.
I chciałabym te słowa ukraść i wymyślić na nowo, przemielić i wykorzystać po swojemu, bo dziś jest idealna okazja; dziś są urodziny bardzo ważnej dla mnie osoby.

Już nie mogę go przytulić, zaśmiać się cicho zapalając świeczki na własnoręcznie upieczonym torcie, z którego ułomności pewnie kpiłby przez kilka dni, żeby tylko ukryć wzruszenie. Nie mogę złożyć życzeń tak z głębi serca, spoglądając roziskrzonymi oczami w drugie roziskrzone oczy, jak w pieprzonym hollywoodzkim gniocie. Nie mogę postawić mu wiśniówki w Alchemii i gadać z nim do późnej nocy, bawiąc się skapującym woskiem świeczki. Nie mogę już nic nic. Tylko wysłać maila prawie w kosmos, poryczeć się jak dziecko nad wspólnymi zdjęciami i napisać parę suchych słów, które nawet w jednym procencie nie oddadzą tego, jak mi tam w środku wszystko się wali.

Brak mi Ciebie tak bardzo. Strasznie mi. I nie mogę już napisać do Ciebie żadnego listu, bo nie ma Cię już. W Twoje ciało jakaś obca dusza wlazła, narobiła bałaganu, poniszczyła, rozwaliła z dzikim wrzaskiem to, co było w jej zasięgu. Niewiele udało się uratować, prawie - nic.

Prawdziwe rzeczy wydarzają się tylko wtedy, kiedy jest się tak naprawdę sobą.

piątek, 23 października 2009

Już nie będzie wiosny

Brat z Wyboru i Struś łaskawi byli zabrać mnie wczoraj w nocy na grzane wino do Eszewerii, w związku z czym jestem ja dziś lekko nieświeża. Nic to. Brakowało mi bardzo tej świętej trójcy naszej, szczególnie w momentach, kiedy każde w tajemnicy przed resztą coś kombinuje, a na koniec okazuje się, że wszyscy kombinowaliśmy tak samo. Jak ze stolycą, dla przykładu. (O cholera).

Zmieniając temat, uruchomił mi się egoistyczny instynkt macierzyński. Większość moich najbardziej popieprzonych znajomych, z którymi wyprawiało się dwa - trzy lata temu dużo nielegalnych rzeczy, posiada dziś szczęśliwe potomstwo, nauczyło się kochać i być odpowiedzialnym. Mają radośniejsze twarze, choć przybywa im z każdym dniem zmarszczek. El novio viejo napisał mi niedawno: stara, sam sobie zazdroszczę mojego syna. Wiem. Cholerny farciarz.

A ja co? A ja nic. Wychodzę z gry, basta pauza pas. Zaraz zacznie się mój łikend, który zamierzam spędzić tylko w towarzystwie psa (znowu niańczę Gizelę) i ewentualnie udać się jutro na obiad z dziewczętami.

wtorek, 20 października 2009

Spokój. Cisza.

Stan chill jest bardzo przyjemny - nie obchodzi mnie kompletnie nic. Zero, nul. Wycofanie i dystans, patrzę wokół siebie i funkcjonuję jak przez szybę. Przyjaciółka na literę D już na dobre zadomowiła się w mojej głowie, a że ogólny styl mojego dnia codziennego jest z nią dość kompatybilny, nie zamierzam się udawać do lekarza. Psychotropy średnio na mnie działają, a wyłączyć emocje to ja potrafię i bez nich.

Wczora z wieczora złamałam odwieczne postanowienie żelaznej pod tym względem dziewicy i udałam się do, achtung achtung, solarium, bynajmniej nie w ramach samodoskonalenia ale doładowania akumulatorów, bo mi dziewczęta z pracy powiedziały, że to działa. A i owszem, potwierdzam, szkoda tylko, że człowiek jakiś taki bardziej energiczny pozostaje przez kilkanaście minut, a efekty uboczne, w rodzaju "uprzyjemniacza" czasu pt. przebojowe najnowsze hity najpopularniejszego radia utrzymują się w głowie niestety znacznie dłużej... Auć, boli.

Siostren ze stolycy ma depresję i nerwicę ponoć. Też bym miała, nagminną, a nie jak teraz, czasową i wybiórczą, gdybym spędziła w tym mieście dziesięć lat. Mój plan warszawski obejmuje jedynie doskoki, czasem kilkudniowe, a czasem dłuższe, jak będzie bardzo trzeba, nie obejmuje natomiast totalnej wyprowadzki z miasta Kra. Powiem więcej - w świetle ostatnich wydarzeń i związanych z nimi przemyśleń nienawidzę ja stolycy jak psa, czyli wszystko wróciło do normy, doceniam natomiast te myliony mylionów polskiej gotówki, jakie mogę zdobyć i zamierzam je wydrapać pazurami i ulokować w Kra. Ha, mam was, snoby japiszony jedne, głupie ludzie, haaaaa.

poniedziałek, 19 października 2009

Złość, złość mną targa, proszę ja Was

Łikend świetny. Radosny, beztroski i spędzony w cudnej, rodzinnej atmosferze.

Tak.

Najpierw Killer rozwalił się po pijaku. W piątek o osiemnastej, rozumiecie. Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, żeby zapamiętać po wsze czasy, że NIE CHCĘ i NIE MOGĘ się już nigdy angażować w znajomości z kasty innej niż moja, jako że efekty będą li i jedynie opłakane. Pijmy Johnny Walkera, nie patrzmy na wino słodowe. Nie mówię, że złe, nie nie - wręcz pyszne, tylko reakcja mojego organizmu jest negatywna. Odrzuca, znaczy. I to bardzo.

Po drugie dół, deprecha i tęsknota. I to się jakoś nie zmienia. Kilka tygodni temu napisałam, że chciałabym już coś wiedzieć, że najgorsza jest niewiedza, no a teraz, kiedy już wiem, dochodzę do wniosku, że mając nadzieję żyło się lżej, lepiej, lecz za to w ułudzie. No nic, stawmy czoła. Cały czas wracam do swych przemyśleń o charakterze ideologicznym (patrz odcinek przedostatni), ale im bardziej rozkminiam, tym bardziej idealizuję i szukam winy w sobie. Nie jest dobrze. Fajną zmianą punktu widzenia jest jak zwykle komentarz Łolesa - prosty, szybki i szczery: "po prostu mały bucek". O matulu jedyna, że też mi to do głowy nie przyszło wcześniej..!
(Problem polega na tym, że pamiętam ja lata całe, kiedy zamiast małego bucka istniał człowiek szczery, otwarty, szalony, kochany i ciepły, idealistyczny i pełen empatii. To już nie wróci, kaplica i amen, nie ma co się łudzić. Najgorsze jest to, że sama się do tego stanu rzeczy przyczyniłam i mogłabym się obwiniać ile wlezie gdyby nie fakt, że przypomniałam sobie parę spraw po drodze... I cóż, nadal jestem zła, kurwa, nadal jestem zła!!!)

W ramach rodzinnej, ciepłej atmosfery panującej w mych apartamentach, tzn. oczekiwania, aż skończy mnie boleć ambicja, honor i serce w związku z ostatnimi wydarzeniami, a także odliczając dni do wyprowadzki Killera, który leci sobie w kulki po całości, o czym za chwilę, nabyłam nową płytę Piotra Żaczka, pełną cudnych hinduskich śpiewów oraz składankę Kryśki Jandy, do wtóru której wyłam wczora z wieczora, że jestem na zakręcie. Ano jestem, to co będę sąsiadów oszczędzać.

A'propos wspomnianego współlokatora. Nie ma we mnie nic. Czysta obojętność. Nie jest mi żal, nie jest mi przykro, jest mi nic. Chcę tylko w końcu mieć spokój i samą siebie w moim domu, bez przyległości. Posprzątać i jak najszybciej zapomnieć, że coś takiego miało miejsce w moim życiu.

środa, 14 października 2009

Zima. W środku też.

Tak tak, a jednak jestem głupią babą. jak można dać się tak wywieźć w pole..?!

Zaczęło się szczerze i od serca, bez logiki, zastanawiania się co to będzie i jak to będzie, ot tak, po prostu, bo tak ma być. Chwilę później obwarowania, warunki, sprowadzanie kogoś do poziomu ulicy, deszcz i łzy mieszają się ze sobą, nie rozumiem nic. Strach i dystans. Emocjonalne zero. Wrażenie rozpadania się na kawałki.

Nie, nie chodzi tu o jakieś durne sprawy damsko - męskie.
Chodzi o być albo nie być, o sens całej mojej egzystencji, o to, czy będę sobą, czy też stanę się niewrażliwą, zimną suczą, panią o stalowym spojrzeniu. Spadanie, spadanie, spadanie...

I nagle bach, jeb, jak mnie wkurw nie ogarnie! Bo jak to tak?! No jak?!
Człowiek poświęca WSZYSTKO (wiem wiem, jestem znaną histeryczką i lubię wyolbrzymiać), odcina się od tego, co bliskie mu i drogie, oddaje siebie, swoje miejsca i swoich ludzi, spłaszcza się i idzie na kompromisy, których kompletnie nie czuje, tylko po to, żeby usłyszeć znak zapytania. To ja nie, dziękuję, ja nie chcę tak. Nie umiem planować życia, nie chcę żyć ze skoroszytem w ręku i w wiecznym niepokoju, że jak coś pójdzie nie tak, to usłyszę: sorry mała, to pa.
To ode mnie zależy, kiedy powiem: pa. I tego pa się przede wszystkim nie planuje, tylko wchodzi się w coś całymi emocjami, sercem, sobą, daje się z siebie wszystko i chce się mieć wszystko. Takie mają być związki dwojga ludzi, obojętnie czy erotyczne czy przyjacielskie, takie mają być rzeczy tworzone z pasji, twórczość, praca codzienna, ot, życie.
Nie można godzić się na bylejakość.
I na czyjeś wycofanie. Bo albo działamy razem, albo nie, proste. Nie ma może.

Jestem zła. Ostatnia okazja normalności i prawdziwego szczęścia odwraca się ode mnie plecami, czując dokładnie to samo co ja, ale bojąc się, telepiąc ze strachu i dlatego właśnie ukrywając uczucia pod płaszczykiem logicznego myślenia. Wie doskonale, że pierdoli na własne życzenie, ale nie zmieni zdania. Ja też nie.

Zachowujemy się z Fredro jak ciotki - nastolatki, nawiedzone emo zjawy, dziewczęta chmurne i durne. Budzimy w sobie sucze, a raczej - spuszczamy je ze smyczy, bo obudzone zostały już dawno temu. Znów ktoś nas zawiódł. Znów ktoś zrobił nam krzywdę. Kolejny raz i kolejny. Nie mamy już siły. Nie jesteśmy już ciepłe, miłe, otwarte i empatyczne. Za dużo razy dostałyśmy po dupie, połamano nam i serca i kręgosłupy.

Basta.
Śnieg pada w Kra, w moim mieście śnieg pada.

czwartek, 8 października 2009

Kuchnia egzotyczna.

Idąc do sklepu w godzinach pracy, jak Jahwe przykazali, pytam uprzejmie Dżusi, siedzącej obok, czy czegoś jej nie kupić:
Dżus: nooo, znajdłabym coś słodkiego.
Diu: to co chcesz?
Dżus: ...
Diu: big... uuum no, tego z lodówki?
Dżus: wiem, zupę chińską!

środa, 7 października 2009

Na chuj mi kurwa Twoje kwiaty...

... czyli krótko, prosto i na temat, a że kultura musi być, to zachowałam ja wielką literę. Łypię spod oka z poziomem złości dziesięć na dziesięć i doprawdy, ludzie, zrozumcie, że "nie" znaczy "nie", a "nie chcę" znaczy "nie chcę".

To tyle w tym temacie.

wtorek, 6 października 2009

Ja - naj.

Jest taka możliwość, że diu-krakowsko przerobi się na diu-warszawsko. Wiem, wiem, tragedia, ale co poradzić. Teraz mogę wszystko, totalnie wszystko. Znów odżyła mi na butność i odwaga, dzięki której potrafię zmieniać swój świat.

Chyba zrobię sobie tabelkę. Po jednej stronie będzie miasto na ka, po drugiej miasto na wu. (U nas mają ogródki z trawą, u nich takie wybetonowane). Kompletnie się nie boję konsekwencji, co jest dziwne (bom znaną w towarzystwie panikarą), urocze i strasznie głupie - grunt, żeby fundament był silny, wtedy wytrzyma całą resztę. Ideałem byłoby móc stać w rozkroku, bo miasto na ka i miasto na wu wbrew pozorom mają wiele wspólnego i powinny współpracować, ale zobaczymy, czy mi się taka sztuka uda.

Lubię zmiany. Pozwalają oddychać pełną piersią. A na powierzchni tylko ci, co umieją pływać, jak to mądre ludzie mówią, niezwykle wręcz odkrywczo, taaa.

środa, 30 września 2009

O spełnianiu

Zatłukę moją przyjaciółkę. Tak tak Fredro, właśnie Ciebie. Jak można rozwalić się na motocyklu i nie pisnąć słowa, bo, cytuję: nie chciałam cię martwić?!
Wrr wrr.

----------------------------------

Kiedy odbieracie telefon z numeru prywatnego można się spodziewać dokładnie wszystkiego. Że szefowa, że pan z banku albo że broker ma złe wieści. Że ktoś tam i ankieta na temat zupek chińskich albo użyteczności klapek z piórkiem w życiu codziennym. Ale usłyszeć w słuchawce głos osoby, o której wspomnienie prześladuje dzień i noc, za którą się tęskni i której chce się powiedzieć milion rzeczy, ale nie ma jak bo się dało kiedyś ciała i teraz wstyd i źle, to jest dopiero coś. I jeszcze usłyszeć, że już dobrze, że już okej, zrozumieć coś, co się tej osobie niechcący wylało, tak między słowami, umówić się na kawę, dla której jest się gotowym przejechać czterysta kilometrów, a ta osoba przejedzie to w drugą stronę, dla mnie, to już jest cud i kompletny odjazd w głowie. Nabieram wiary w wiarę. W tajemnicze działanie wszechświata, który po cichu obraca sprawami tak, żeby choć dać możliwość spełnienia się tego, czego się tak bardzo pragnie.

Gdybym mogła cofnąć czas siedziałabym grzecznie jak myszka, nie wtrącając swoich trzech groszy do rzeczy, które totalnie nie powinny mnie obchodzić. Cieszyłabym się tym, co mam i doceniłabym osoby, siedzące ze mną łokieć w łokieć przy wspólnym stole. I może też nauczyłabym się bardziej przysmażać mięso do spaghetti.

wtorek, 29 września 2009

Noti noti - jak to mądre ludzie mówią

Narozrabiałam. Znowu.
Już nigdy, przenigdy nie wezmę do ust kropli alkoholu, cytując Brydźkę. Będę spędzać piątkowe i sobotnie wieczory wpółleżąc na kanapie i robiąc poduszki dla psa. Szydełkiem.

Wyszłam ja w piąteczek niedbale odziana i tylko na minutę pięć - nigdzie leźć nie chciałam, mając w planach kocyk i książeczkę, ale mnie niecnie uprowadzono pod pretekstem naprawy komputera u kolegi naszego Adasia. No i co? No i to, że Adaś robi drinki jak dla robotnika na wysokościach, jego pies robi miny, że panie Boże nie pomoże, trza miziać za uchem i bawić się do upadłego. A z czasem to już nie da rady odmówić, jak ktoś wpada na radosny pomysł zamówienia taksówki i udania się całą grupą na rynek. Bo co tam, przeć piąteczek.
I wszystko by było fajnie, gdyby:
- Killer nie zgubił na osiedlu owczarka podhalańskiego
- Ciotka Diu Samo Zło czyli se mła nie spotkałaby szerokiego grona kolegów i koleżanek, które raczyła spotkać
- wszyscy razem nie wpadliby na GENIALNY jak zwykle pomysł pójścia na tańce do Pieska, bo przecież dawno nas tam nie było (yyy, 24 godziny..?)
- w Piesku nie napatoczyłby się dawno nie widziany kolega De, który charakteryzuje się umiłowaniem tańców latynoskich, jako i ja, przy czym kolega De posiada całe 160 centymetrów wzrostu, zaś ja o dwanaście więcej plus sześć centymetrów żabich butków z obcasami, co razem tworzy pocieszną i łatwą do rozpoznania taneczną parę, nawet na zatłoczonej sali w Psie
- koleżaneczki nie narobiłyby burd i nasiały chaosu, który trzeba było skończyć omawiać w warunkach domowych w celu uciszenia emocji oraz wprowadzenia nastroju chill i zen
- pewien pan nie zechciałby koniecznie, ale to koniecznie wyjaśnić gnębiących go kwestii z przeszłości, które mnie bynajmniej nie gnębią, bom go zlała z właściwą mi klasą i swobodą, jako i tym razem (ale przyznam, miło pogilał mi tak zwaną kobiecą pewność siebie).

Na nieszczęście wydarzyło się to wszystko, a że jak szanowne państwo widzi było tego sporo, wróciłam do dom i tak w miarę wcześnie, bo kole godziny czternastej w sobotę.
Zamierzam w najbliższym czasie poruszać się po mieście w czarnym głębokim kapturze na głowie. Przydałby się też zeszyt w kratkę formatu A3, który znakomicie zasłania twarz, przydając postaci inteligentnego uroku i czaru. Ewentualnie może być wyborcza, ale chwiejne to to jak chorągiewka na wietrze...

piątek, 25 września 2009

Jak czuły sen, nie o spadaniu.

Piękny wieczór w pięknych miejscach przydarzył mi się wczoraj.
Chyba po raz pierwszy tak wzorcowy w stosunku do moich wyobrażeń o życiu tutaj, gdym była naiwnym dziewczęciem przenoszącym zabawki do Krakowa. Lat temu wiele. (Nie umiałam wtedy pić wiśniówki, przypominam).

Dziś się z tego śmieję. Ale po kolei.

Alek Rybczyński, którego miałam wczoraj przyjemność poznać/posłuchać, wydał nowy tomik poezji i prezentował go w Księgarni Hiszpańskiej. Same znajome twarze, a nagle nie przy barze, jak to mówią. Miejsce - miód na me znękane piwnicami oczy. I kolor i wytarty kamień i drewno i półki od góry do dołu, jak to w księgarni. I bardzo ciekawa rozmowa oficjalna, by tak rzec i dużo czułej ironii w wykonaniu przyjaciół autora. Trzeźwy Maciek i nawalony Świetlicki z Zarą - te jego boksery to większość podłapała dopiero po Dwanaście. Robert, typ z tych moich drwali trochę, co to nam się o Tokaju zgadało i Pani Kellerowej. Panny moje, fru fru, czarownice latające, podśmiechujki jedne, przy których nastrój od razu mi się poprawia. I Pies później i gadki szmatki o gotowaniu i plany dachowo - winne na ostatnie ciepłe dni w tym roku. Niespodziewanie przy barze całe zgromadzenie Szanownych Państwa, bo przeć w Kra odbywa się Kongres Kultury Polskiej - słucham od kilku dni w radio wywiadów z Bogną Świątkowską i Agnieszką Holland, tak dla przykładu, a tu widzę wspomniane panie wraz z całą resztą w Piesku. No cudnie.

Tylko głowa dziś ciut boli, co było do przewidzenia, ale skoro dużą dziewczynką jestem to i konsekwencje muszę ponosić, prawda?

------------------------------

Najlepsze jest to, że człowiek po latach uświadamia sobie, jaki był durny i dla kogo/czego przewrócił całe swoje życie do góry nogami. Dziś już bym tak nie potrafiła, więc jestem wdzięczna samej sobie, że miałam tą butną odwagę i więcej szczęścia niż rozumu w tamtych czasach, wcale znów nie tak odległych. Wierzyłam też, że istnieje tylko jeden bieszczadzki drwal, prawie jak Święty Mikołaj, a tu okazało się, że przez ostatnie parę lat spotkałam ich co najmniej pięciu. Gatunek zagrożony, fakt, ale jednak jeszcze nie na wymarciu.

Miło.

środa, 23 września 2009

Onet mi dziś powiedział...

...że właśnie rozpoczyna się "tydzień singla". To co, to hurra, tak?

Nie lubię słowa "singiel". Kojarzy mi się z matołkowatą lalą puszczającą się radośnie gdzie popadnie, lub z chudym chłopaczkiem z przedziałkiem i grzywką, co to jest sam, bo go nikt nie chciał, albo mamusia nie pozwoliła. O wiele fajniej brzmi - quirk. Ale quirkiem to albo się jest od urodzenia, albo w ogóle. Mi tam ta quirkowatośc wychodzi w stopniu dość zaawansowanym...

Co do dzieci - na świat zawitał potomek el novio viejo. Witamy, już bez jaj, naprawdę ciepło witamy, ciesząc się, że jesteś zdrowy i cały. Niech Ci tu dobrze będzie, mały...
Co do dzieci własnych - mój mózg wykształcił wespół z ciałem naturalną metodę antykoncepcji, która jako pierwsza na świecie zabezpiecza w stu procentach - kobiety miewają PMS przed okresem, ja miewam totalnego wkurwa ZAWSZE w czasie dni płodnych, w związku z czym seks jest ostatnią sprawą, o której myślę, ponieważ zajęta jestem sianiem ogólnej demolki. Może by to opatentować..?

poniedziałek, 21 września 2009

Trolejbusy i tramwajeee

Byłam w Lublinie, całe dwadzieścia kilka godzin. Zdążyłam obgadać z mi madre kwestię depresji, wyśmiać ją, że na swoich nowych kolejnych podyplomowych studiach wybrała język niemiecki, do którego nauczania od dwudziestu lat posiada potrzebne świstki, odwiedzić miejsce, gdzie leżą Ci Najważniejsi oraz spotkać stosowne grono znajomych i przyjaciół. Udało się też przejść małą cząstkę mojej trasy studenckiej, w wyniku czego sprawdziłam osobiście, że w Kwadracie, Magmie, Legendzie, Kojocie i Ramzesie nie zmieniło się w zasadzie nic. A najlepsze jest to, że nadal leci Metallica, więc ukłon głęboki w stronę tych pubów, co to nie poszły w lans i wierne są starej dobrej macierzy. (W większej częstotliwości byłyby mocno męczące, lecz w ramach folkloru i oderwania od rzeczywistości stają się cudne, urocze i ogólnie ach).
Profesor nie zawiódł i stawił się na przyjęciu piwnym, jak obiecał. Rozmowy przyniosły efekt pozytywny i przynajmniej wiem, że nie ma co się martwić ubiegłotygodniowymi płaczami Olgi uskutecznianymi w mieście Kra. Poradzą sobie. W takich relacjach dwadzieścia siedem lat różnicy pomiędzy ludźmi to naprawdę pestka. Trzymam kciuki, wierząc, że im się uda i od przyszłego roku będę miała wakacyjny kątek w Gdańsku.

Tyle o Lublinie. Miasto zjawa, gdzie ścigają mnie dziwne uczucia - miejsce znajome od zawsze, a obce, miejsce, gdzie każdy zakamarek ma jakąś opowieść, a sprawiające na tym etapie, że już kompletnie nie wiem, o co tu chodzi. Miasto postaci. Przyjaciół i wspomnień o nich.

Wracając do Kra przypomniałam sobie o tęsknocie. Nic a nic nie mija i gnębi strasznie. Mi madre poleca na tego typu sprawy lekkie psychotropy, ale to nie w moim stylu, bo jak już czymś się omamić, to przynajmniej niech to będzie moje, a nie szklisty wzrok i codzienna fiesta. W dupie to mam. Poboli i nie przestanie, ale przynajmniej - czuję.

poniedziałek, 14 września 2009

Nie mam tytułu dla tej notki

Oldzia przyjechała wypłakać się w rękaw. Czy to był dobry pomysł - nie wiem, ale z perspektywy tych kilku dni cieszę się, że bałagan, który przywiozła udało się troszeczku wyprostować.

Gorzej ze mną.
W piąteczek udałam się na panieńskie śpiewy koleżaneczki, zapuchnięta od płaczu, z rozwalonym wnętrzem i lekko rozmazanym okiem, podejrzewam. Przybrawszy wystroik składający się z pięknej turkusowej kiecki oraz czarnych skórzanych oficerek zdałam sobie sprawę, że pończoszek całych to ja nie posiadam, bo przeć lato było. Problem został rozwiązany po angielsku, czyli za pomocą czarnych legginsów do połowy łydki oraz różowych skarpetek w paski i misie. W oficerkach nie było widać nic. Do czasu. Bo koleżaneczki łaskawe były zarezerwować tatami w sushi barze, gdzie pierwszą rzeczą jaką trzeba wykonać jest ściągnięcie butów, więc tym sposobem z interesującej, lekko spłakanej femme fatale stałam się dziecinką w skarpetkach w misie plus kiecka sam seks. Frapujące.
Omijając fakt, że kogo jak kogo, ale mnie to jednak cechuje wrodzona pierdołowatość, piątkowe noce mimo wszystko mi służą, a tańce do 6 rano w Zi mają nawet lekkie właściwości antydepresyjne. Lekuchne.

Tęsknię. W środku mi wyje taki stały alarm tęskniczy i nic a nic nie chce się wyłączyć. Zjada mnie i podgryza nieustająca telepka wewnętrza, która powoduje zachowania co najmniej dziwne, typu wybuch żalu i płaczu w czasie mycia kubka po kawie, łzy szkliste perliste akurat w czasie przechodzenia przez wybitnie ruchliwą jezdnię na czerwonym świetle, załamkę i drżenie wszystkich kończyn na środku wagonu tramwajowego i takie tam. Posiadam spory repertuar.

Nie jest dobrze. Stan zawieszenia jest dość bezpieczny, bo nie trzeba podejmować żadnych decyzji, ale mnie doprowadza do szewskiej pasji. Chciałabym COŚ wiedzieć. Gdybym COŚ wiedziała, mogłabym w końcu COS zrobić, albo z czystym sercem nie robić nic, przyjąwszy do wiadomości, że nic to nie da. Wtedy miałabym dużo czasu, żeby spokojnie przygotować się do samobója.

piątek, 11 września 2009

Patronem dzisiejszego odcinka jest literka D. D jak depresja

Jak boli w środku to nie da się zrobić kompletnie nic. Ewentualnie przeczekać, mając nadzieję, że kiedyś przejdzie. Gorzej, jeżeli wie się choć trochę, dlaczego boli, a nie ma się siły i odwagi, by te źródła bólu wyplenić, wyleczyć, załatać. Zapomnieć nie umiem.

Jedna rzecz otworzyła następną, ta koleją i jeszcze jedną i jeszcze. Lawina ruszyła. Psychika przełożyła się na fizyczność, wnętrze na zewnętrze i jest po prostu koszmarnie, koszmarnie źle. Nie potrafię chodzić niektórymi ulicami, wspomnienia przytłaczają, dokopują coraz bardziej. Tęsknię.

Wszyscy wokół jakby się zmówili, żeby przypominać. Nagle spotykam na ulicy Małżonka Mego Mirosława, z którym tworzyłam swego czasu gejowską komunę na Starowiślnej; opowiada mi o swoim śnie osadzonym idealnie w realiach tamtych wspólnych czasów. Nagle dzwoni do mnie dawna przyjaciółka, z którą rozstałam się w brzydkich okolicznościach, też wtedy, też tam. Nagle Szefowa Ma Małgorzata zapala fajkę i wzdycha: "Boże, a pamiętasz Starowiślną? Jak tam było fajnie"... Nagle wszystko wraca i zaczynam sobie uświadamiać, że nie tak to się miało potoczyć. Coś się po drodze zgubiło, zawieruszyło, połamało, a ja wylądowałam w miejscu, w którym absolutnie nie chcę być. Nic się nie zgadza wokół mnie. Gdzie moi najbardziej bliscy ludzie? Gdzie wspólne wieczory przeplatane śmiechem, parzeniem niezliczonej ilości kubków herby z sokiem malinowym, gdzie konstruktywne kłótnie i dyskusje tak abstrakcyjne, że aż idealnie pasujące do naszej rzeczywistości? Gdzie ja? Tęsknię. Nie tu powinnam być, a czasu nie da się zawrócić. Gdzie był błąd?

Palce cierpną od zaciskania w pięści. W skrzynce adresowej ironicznie wyskakują kiedyś znane na pamięć numery telefonów, pod które dziś nie mogę zadzwonić. W połączeniach nieodebranych dziesiątki osób codziennych, na których ani trochę mi nie zależy.

Pamiętam, jak jechałam na plecaku hajką do Kazimierza 220 na godzinę, na rynku zsiadłam i prawie się porzygałam, a potem przez cały dzień piłam tylko zieloną herbatę. Byłam wtedy najszczęśliwsza na świecie.

Dorosłość jest paskudna!!! Jest najpaskudniejszą sprawą na świecie, trzeba brać odpowiedzialność za każdą sekundę swojego życia i nigdy nie wiadomo, kiedy się nagle dostanie w dupę.

czwartek, 10 września 2009

My TV is my friend, tadadadadada

Wczorajszy koncert Rabbitów w Drukarni - boski! A Masa się tak ładnie i twarzowo skrapla bębniąc w gary i starając się poprawiać okulary "z łokcia"...
Smutki zatruwające dzień, tęskno za Fredro, tęskno do czegoś niezidentyfikowanego, stagnacja, zawieszenie, depresja, wracająca quirkowatość, chęć ucieczki, zatarcia śladów, przerwania zobowiązań - tylu ludzi wokół mnie, tyle spraw, rozmów, blablabla, przyrzeczeń i obietnic bez pokrycia. Niebo ma sympatyczny koloryt - zajmijmy się lepiej tym.

------------------------------------

Nie pisze mi się już swobodnie. Jedna osoba chwilowo zabrała całą przyjemność. Czasem jest tak, że człowiek dzieli się na kilka żyć i po prostu nie da się zrozumieć tych poprzednich, skoro zaistniało się właśnie w aktualnym i mimo szczerych chęci - nic tego nie zmieni.

środa, 9 września 2009

Ty łobco babo (na smutno i na serio)

To jest wszystko wina Fredro. Uruchomiła mi w czasie wczorajszej rozmowy na dachu wspomnienia, w których mam straszny bałagan. Nie do końca przetrawione, poupychane bez porządku gdzieś w zakamarkach, wciąż bolą - cholernie. Rozgrzebałam na własne życzenie głowę i serce. Nawet nie pamiętałam, że schowałam je tak głęboko właśnie dlatego, że nie potrafię sobie z nimi dać rady. Ciągle jest za wcześnie. Może zawsze będzie za wcześnie.

Rano, z determinacją zalogowałam się na dawną skrzynkę mailową i przeczytałam cztery lata życia zamknięte w korespondencji z przyjaciółmi. Maile suche, obrażone, płaczliwe, żałosne, radosne, dzikie i szalone. Maile pijackie i trzeźwe, analizujące i bałaganiarskie, maile o sprawach ważnych i o dupie marynie, o zagramanicy i wsi, gdzie to dzięcielina pała, z czasów polskich, angielskich, paryskich i wszystkich;)
I tam jest taki pan. I z tym panem straszna sprawa była. Nie pamiętam ja już powodów, prócz jednego marcowego, co mi życie zmienił - rodzina się zmniejszyła, świat się zmniejszył - ale w tle tłucze mi się po głowie, że gdzieś tam el novio viejo się pojawił i spierdolił doszczętnie, choć miał zabronione tykać. Konsekwencje czuję do dziś.
I pomyślałam sobie, że trzeba by zadzwonić, przeprosić tak bardzo... Wyjaśnić, wziąć winę na siebie, zdjąć komuś z ramion ten ciężar. Pochylić głowę i przyznać - spieprzyłam. Zwrócić komuś ten niewinny urok i czar. Dobija mnie myśl, że może zrobiłam mu to, co mi el novio viejo, ciary przełażą po plecach, że prawdopodobnie ma teraz to całe emocjonalne dobrodziejstwo inwentarza, jakim i mnie złośliwie, kurde, obdarowano. A to dobry człowiek jest i załuguje na wszystko, co najlepsze.
I szarpię się teraz z własnym tchórzostwem, a najbardziej z niepewnością - bo całkiem możliwe, że już jest ok, że już się pocerował, a ta rozmowa z zaświatów będzie dla niego niepotrzebnym przypomnieniem; boleć go będzie tak, jak mnie wspomnienie boli.
Nie wiem.
Czuję taki wrzask w środku.
Muszę się wypłukac z tych wszystkich brudów, które wspuściłam do swojego sumienia i serca. Sporo przepraszania mnie czeka.

Starać się nie ranić nigdy, nie zdradzać, szanować, śmiać się. Kochać.

piątek, 4 września 2009

Księżniczka Jęczybuła

Boli mnie wszystko od stóp do głów, w portfelu pustki, w lodówce nie, więc będę nieprawdopodobnie gruba, po dwóch dniach pleneru rysunkowego właśnie zasiadłam i z nieprzyjemnością stwierdziłam, że nic mi się nie chce, a przeć piąteczek i mam być po kolei w: Lov, Dymie i Psie. Obiecałam. Jak nie pójdę, to ONI przyjdą po mnie, a to będzie gorsze, bo znowu nabrudzą mi w domu i w ogóle wyjdą stąd za trzy dni. Aj.

Ostatnio tak jakby częściej bywam na Kazimierzu - nie jest to może ta częstotliwość, jak za czasów apartamentu na Starowiślnej, aczkolwiek odnotowałam znaczną poprawę. Wynikiem owej poprawy jest odnowienie kontaktów z grupą miejscowo - kolorową, ubzdryngolenie się z starej dobrej drużynie Struś, Brat z Wyboru oraz mła, a także napotkanie el novio viejo, wychylenie z nim bani przy barze i przyjęcie do wiadomości niusa, że na dniach zostanie tatusiem. Jest kurde fajnie.

Przyjaciele patrzą na mnie z mieszanką przerażenia i głębokiego zastanowienia w oczach. Nie wiadomo, czy mnie przypadkiem nie porzucą, lecz nic to, bo po czasach postu i nadmiernej grzeczności nadchodzą hołubce i ploty.
Czuję jesień. Ogólne przełączenie ze stanu play do stanu chill, prócz wieczorów z przyjaciółmi.

Yyy, czy ja aby nie napisałam na początku, że nic mi się nie chce..? Idę, umaluję sobie paznokietki na oczojebną czerwień i przyjrzę się tym czarnym trampeczkom w balony, co to stoją jeszcze nie rozdziewiczone na półce w korytarzu.,..

sobota, 29 sierpnia 2009

No kuń;)

Leje. Szaro, buro, ale nie ponuro - z głośników sączy się Diana Krall, cały dom wypełniają miłe zapachy, a ja jako ten ogóreczek, przyodziana w zielone szmatki odreagowuję wczorajsze balety...

Młodzież szanowna, z którą przepędziłam początek miesiąca w Beskidzie Wyspowym wzięła się i spięła, po czym zorganizowała w piątkowy wieczór ognisko w swojej dzielnicy. Uwzględniając zaproszenie kolonijnych opiekunów, prawda. No to pojechaliśmy, czując się ciut dziwnie, bo jak to tak, piąteczek bez kropelki alko i do tego z hordą szesnastolatków?
Zaskoczyli mnie, przyznaję. Bardzo pozytywnie. Najbardziej zaś jeden z chłopców, który przyjechał konno, na swoim własnym koniu. Nie byłabym sobą, gdybym na tego konia wleźć nie chciała, wiadomo, a że o jeździe konnej to ja nie mam zbyt wielkiego pojęcia, zwaliłam się ze zwierzątka z hukiem, przy czym moje spodnie łaskawe były pęknąć mi w kroku i ukazać światu czerwone majtki. Bosko. Finalnie i tak na koniu jeździłam, bo przeć taki drobiazg mnie nie pokona. Dumna żem. Tylko tyłek i plecy troszeczku bolą...

Ostatni tydzień był pracowity i zabiegany okropnie, więc zwieńczenie go upadkiem z końskiego grzbietu było pięknym doprawdy podsumowaniem. Na tym skończmy. Teraz spokój, wyciszenie i ogólny stan leniwca pogłębiony dodatkowo radochą z wieści o planowanym przyjeździe Fredro (to w dalszej perspektywie) oraz faktem przybycia Brata z Wyboru i Cyboranów (to w perspektywie parominutowej).

czwartek, 27 sierpnia 2009

Kasty społeczne istnieją, to fakt.

Szkoda tylko, że nie zostały jeszcze oznaczone, przedzielone stanowczymi granicami i że ludzie należący do konkretnych grup nie wybili sobie z głowy możliwości awansu. Kurde prawie faszyzm, wiem, ale co poradzę.
Kastowe pogrupowanie naszego wspaniałego społeczeństwa odbywa się oczywista ze względu na stopień rozwoju intelektualnego, nie materialnego, chciałam podkreślić (przy czym można zauważyć przykry fakt braku jakiejkolwiek ciekawości poznawczej oraz nawyku codziennego czytania/słuchania/oglądania ze zrozumieniem u dziewięćdziesięciu procent narodu). Oddzielną kastę, nie podlegającą żadnym regułom, zakazom i nakazom, kierującą się prawami tak skrzętnie ukrytymi przed całą resztą, że do dziś ich nie zgłębiono, jest kasta starych bab. Kasta owa, do której, zaznaczam, nie zalicza się babć i babuszek i babinek, niszczy nasze życie społeczne i uniemożliwia pokojowe współżycie w przestrzeni publicznej, ze szczególnym uwzględnieniem komunikacji miejskiej. Przykład? Proszę ja bardzo: oto dzisiejszego ranka, parę minut przed godziną dziesiątą, tramwaj numer osiem zatrzymał się na przystanku pod Bagatelą. W tramwaju numer osiem znajdowałam się ja oraz kilkadziesiąt innych osób, z których większa część pragnęła wysiąść akurat w tym punkcie miasta. Drzwi się rozsunęły, a nasze plany zostały udaremnione przez starą babę wielkości szafy, z różańcem na szyi przypominającym wielkością łańcuch szczerozłoty, którego by się Puff Daddy nie powstydził, babę zasapaną, wymalowaną i potem ociekającą, która na początek pizdnęła na wszystkich pasażerów zgromadzonych przy wejściu stos siat wyładowanych przeróżnym badziewiem, po czym, obezwładniwszy wrogów, zajęła się zaklinowywaniem swoją osobą wejścia. Od baby zawiało zapachem, który dokończył dzieła zniszczenia, powalając na kolana zgromadzonych na pierwszej linii frontu.

Izolować i nie wypuszczać nawet na spacerniak, bo istnieje ryzyko przeniesienia wrażeń węchowych.

Żeby nie było, żem przewrażliwiona - wczoraj spotkałam przesympatyczną Babcię w Kapeluszu, dokonującą zakupów w delikatesach na Rynku; ja tkwiłam w kolejce, Babcia w Kapeluszu wybierała miodzik pitny. Zgadało nam się o Apisie i miodku jarzębinowym, który tkwi u mnie na kuchennej półce, a Pani Babcia właśnie zastanawiała się nad jego nabyciem. Wybrzydzała, podpytywała i oglądała, będąc jednak tak dowcipną, uroczą i uprzejmą, że nikt w kolejce nie miał jej tego za złe. Na koniec zdradziła mi, że ma do tych delikatesów sentyment, ponieważ tu zawsze kupowała z mężem wódeczkę żurawinową.

Klasa.

piątek, 21 sierpnia 2009

Idę, idę

Dziś Tichy w Camelocie i kolejne trzy godziny zapadnięcia się w ten fajniejszy świat. Przegapiłam ostatni film o Tinie Modotti - tłumaczy mnie tylko fakt, że widziałam go, przygotowując pracę magisterską, ale że było to kawał czasu temu, z przyjemnością obejrzałabym jeszcze raz.
Jest przed piętnastą. Ciekawe, czy w pracy zauważyliby, gdybym tak już teraz dała nogę..?
Chyba spróbuję, bo i tak zajęta jestem od godziny głównie rozwiązywaniem quizów na fejsbuku, dzięki którym dowiedziałam się między innymi, że mam pojemność mózgu pokroju goryla. Frapujące.


Dobra, poszłam.

środa, 19 sierpnia 2009

A verbis ad verbera

Byłam dziś rano u mojego do - tej - pory prawnika, żeby mu oświadczyć, że nie jest już moim prawnikiem i odebrać wszelkie pisemka na tematy mnie interesujące, które dla mnie magazynował i w założeniu miał się nad nimi biedzić, ale się nie biedził. (Uch, okrutna konstrukcja wyrazowa mi wyszła).

Pan prawnik na początku był przemiły, później był wściekły, a na końcu olewczy. Bo mu szeleszcząca rzeka odpłynęła sprzed noska.
Baj de łej.
Istotniejsze to, jak dobrze jest żyć ot tak, w rozciągniętych spodniach i z drewnianymi koralami na szyi. Wystawiać twarz do słońca i nie martwić się, że w błyskawicznym tempie zrobią mi się piegi. Żal mi bardzo tych pań i panów prawników, wciśniętych w swoje eleganckie, odprasowane ubranka, chcących wyjść na ekscentryków tylko tak trochę, na pół palca, dzięki robionej na zamówienie muszce z wykładziny dywanowej albo kiczowatemu tatuażowi w kształcie różyczki tuż nad lewą kostką. Żal mi ich, bo upchnęli się już tak bardzo w tych wykończonych na wysoki połysk kancelariach, wśród białej skóry i ciemnego mahoniu, map oprawionych w srebrne ciężkie ramy (które są ich jedyną wiedzą o świecie, bo wcześniej jeździli tylko po uniwersytetach, a teraz brak im czasu nawet na wakacje na Mazurach z własnymi dziećmi, jeśli jeszcze nie zapomnieli, jak się je płodzi). Żal mi ich sekretarek, wychudzonych i oszpeconych kolorem na siłę blond, których jedynym celem jest dorównać klasą wyglądu tym wszystkim, od których są zależne. Jakby nie patrzeć i tak wypadną przy nich smutno i kiczowato, przerysowanie jak w komiksie i z nutką rzucającej się od razu w oczy tandety pozorującej luksus. To się nigdy nie zmieni, choćby nie wiem, jak się starały - może chodzi tu o typ ludzi, którzy dobrowolnie pracują w takich miejscach, może nie ma tu żadnego znaczenia kwestia wysokości pensji i ilości wolnego czasu; to chyba bardziej sprawa gustu, a ten, nie rozwijany i nie poddany nieustannej intelektualnej stymulacji zapada się głębiej i głębiej, aby skończyć na jarmarcznym stoisku.

Wyszłam taka zadowolona z tej kancelarii pana nie - mojego - już prawnika! Było gorąco, żar lał się z nieba, a ze słuchawek w moich uszach wylewała się Lizz, śpiewając o jesiennych butach na stopach swojego kochanka. Byłam uboższa o pieprzone czterysta złotych, które musiałam zostawić panu prawnikowi, nie zyskałam nic, nie straciłam nic, wszystko zostało tak, jak było, poza stanem mojego portfela. Pan nie - mój - już prawnik potrafił mi bardzo logicznie wytłumaczyć, dlaczego nie odda mi moich papierów i dlaczego choć jestem wolnym, pełnoprawnym obywatelem Rzeczypospolitej Polskiej, nigdy nie notowanym i nie szkodzącym nikomu, nie mogę samodzielnie decydować, czy pan prawnik ma zaprzestać działań dotyczących mojej osoby w moim upoważnieniu, czy też nie. Nic nie zrozumiałam z tego wywodu. Wstałam, wyszłam, sprawę uważam za zakończoną. Teraz to on nie rozumie. Biedny, żal mi go.

Idę na obiad do Quchni na Straszewskiego. Zawsze chciałam zobaczyć z bliska te pomarańczowe lampy.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Madonna z płyty. DVD, żeby nie było.

No dobrze.
Pytanie brzmi, dlaczego nie można pójść spać w piątkowy wieczór, nie wyściubiwszy nosa tu i tam, bez narażania się na konsekwencje w postaci kilku godzin rozmów telefonicznych w sobotni poranek, gdyż zatroskani znajomi: a) nie wierzą, że było się zmęczonym i nie miało się siły i ochoty nigdzie się udzielać, b) nie, nic się nie stało, c) wszyscy wokół odczuwają niesamowitą wprost potrzebę opowiedzenia, co to im się tym razem przytrafiło.
Jak w podstawówce.

W sobotę poczułam się w obowiązku odrobić, com zaniedbała, więc wybrałam się raźnym krokiem zasiedlać parapety u Brata z Wyboru i obejrzeć po raz tysięczny koncert Madonny z NY, coby porządnie się wkomponować w sprawy dziejące się w tym czasie w stolycy. Wycieczkę miała poprzedzić szybka wizyta w Galerii Kazimierz w celu nabycia darów i brelantów, niestety się mi zapomniało, że z okazji święta wszystko jest bardzo, ale to bardzo pozamykane. Na szczęście alkoholowy na Długiej jak zwykle mnie nie zawiódł i prócz czerwonego wytrawnego zaoferował też likier waniliowy sprzedawany w cudnej i niezwykle poręcznej butelce w kształcie PLEMNIKA. Jestem zachwycona. Brat z Wybory również.

Pauzy i Psa nie chcę pamiętać. Upraszam więc wszystkich towarzyszy, aby także nie pamiętali. Bo to szkodzi, tak tak. Próba niedzielnego resetu nad Wisłą w gronie będącym przedłużeniem sobotniej nocy okazała się nic niewartą podróbą stanu prawdziwego chill i zmęczyła mnie jeszcze bardziej niż poprzedzające ją balety. Aczkolwiek dobrą rozrywkę stanowiła Gizela, która to była łaskawa zjeść w nocy pół zabytkowych drzwi w nowym apartamencie Brata z Wyboru, w celach wydostania się na zewnątrz, podczas gdy on radośnie wywijał tyłkiem we wszystkich po kolei gejowskich przybytkach w mieście Kra. Mądra sucz.

I to tyle, w skrócie. Czuję się, jakbym pisała list do koleżanki z liceum zatytułowany "jak spędzić źle łikend" czy coś w ten deseń, ale niestety nic na to nie poradzę. Jakoś mam bałagan w głowie.

piątek, 14 sierpnia 2009

Sitting on the floor party

Wczorajszy wieczór był boski.
Najpierw chciałam świętować, później szlag mnie jasny trafił i się rozmyśliłam, następnie nie mogłam a chciałam, aż w końcu samo się zrobiło i było;) W domu zalegają popielniczki pełne petów, jakoś tak ze trzydzieści flaszek po winie, kilka po miodzie, krupniku i wódeczce oraz sterta brudnych garów. I suszarka w lodówce.
Wyjątkowo nie chcę urwać się dziś z pracy, ogólnie nie chcę wracać do domu, bo wiem, że będę musiała to wszystko posprzątać. Zaraz się normalnie popłaczę.
Trzyma mnie plan obejrzenia filmu o Tinie Modotti, który dziś w nocy dają w Camelocie i tysiąc trzysta pomysłów na to, dlaczego pewien mój przyjaciel po raz enty uznał, że danie komuś prezentu to kicha. No, najwyżej że uznamy za prezent cztery aluminiowe nogi do stołu nabyte w ikei.
I nie ma to tamto, żem sucz i latawica, tylko ja prezenty uwielbiam, zarówno dawać jak i otrzymywać. Jakoś tak mnie wychowano, że święcę święto bliskich mi osób, szczególnie jeśli zdarza mi się z nimi przyjaźnić.

środa, 12 sierpnia 2009

O rany

Dziesięć dni z szanowną młodzieżą w kompletnym buszu to stanowczo fajna sprawa wobec tego wszystkiego, co czekało na mnie w pięknym mieście Krakowie. Z wrażenia nabzdryngoliłam się dwoma kieliszeczkami białego wytrawnego spożytymi w Miejscu. Wstyd, hańba i dziecinada, phi. W górach było lepiej - dostałam od bandy szesnastoletnich chłopców czerwony oczojebny podkoszulek z napisem "najfajniejsza dziewczyna na świecie". Będę miała w czym sprzątać mieszkanie.

Mam mętlik w głowie związany z pewnymi zmianami w towarzystwie oraz niezbitym dowodem na to, że pewnej bliskiej mi osobie po prostu odpierdala. Skończy się to bardzo nieprzyjemnie, jakoś czuję w kościach, a nie mam żadnego wpływu na bieg wydarzeń. Mogę tylko spokojnie czekać aż weźmie i pieprznie - niefajne uczucie, tak obserwować falę tsunami i nie móc ani zwiać ani krzyknąć do innych, żeby uciekali. No nic, zobaczymy, jak to będzie.

Mam straszną ochotę na jesień - to natarczywe już słońce i wulgarne dziewczęta w letnich sukienkach sprawiają, że człowiek całkiem nieświadomie jest cały czas play. A ja już chcę odpocząć. Poleżeć w fioletowym swetrze na dachu, dopasować pogodowy jazz i włączyć tryb leniwca. Odkryć znów piegi na nosie i poczuć te cudne, najszczęśliwsze sobotnie poranki w kolorach, nad filiżanką kawy, przed laptopem, a wokół - spadające nie wiadomo skąd liście.

środa, 29 lipca 2009

Spadaj, wujek

No i co. Chcą, żebym zapoznała się z wytycznymi polskiego prawa, aby wykorzystać jego jakże przydatną znajomość w mej twórczej i radosnej pracy zawodowej. Chyba jasne, że stanowczo odmówiłam.

To tytułem zagajenia, jak w brukowcu. Teraz przejdźmy do ważniejszych spraw. W górkach się było, u znajomych. Się zmokło i zmarzło, więc oczywiście było cudnie i dokładnie tak, jak miało być. I się pochodziło i się wódeczki popiło, zakąszając małosolnym i krasząc rozmowami do świtu w góralskiej chałupie z ciemnego drewna, która to została moją najnowszą miłością i od razu z marszu także narzeczoną. Problem jest taki, że skoro jest narzeczoną, to powinna chcieć, abym dzieliła z nią życie i przeniosła w jej progi swe wdzięki w trybie natychmiastowym. Niestety, oddała już je memu koledze, który absolutnie, ale to absolutnie nie zasłużył. Niewierna, no.
Przyjechał też Sivy, ta satanistyczna irlandzka menda, więc oczywiście jest bal i hołubce do rana (w jego wykonaniu), z przerwami na dentystę. Ja nie łobuzuję, bo mnie mdli. A dlaczego mnie mdli, to też jestem ciekawa, lecz przewiduję również najgorsze, co ponoć wcale nie jest najgorszym, biorąc pod uwagę prawie trzy dychy na moim karku. Tylko jakoś przegapiłam moment, w którym ci z rządu tłumaczyli, że nie mam nic do gadania kiedy chcę rodzić i czy w ogóle, a tak się składa, że ja jednak chyba nie chcę.

czwartek, 23 lipca 2009

Wściekłość means wściekłość, grr grr

Nie jest dobrze, znaczy się.
Ten dupek z porannego tramwaju, któremu prawie dałam z liścia spowodował całodzienny wkurw, prawdę mówiąc zasiany wczoraj wieczorem, kiedym to wyjęła z mej pięknej pralki sześć kilo ciuchów, z których wszystkie okazały się być intensywnie RÓŻOWE. Przez jedną indyjską szmatę, wrzuconą całkiem przypadkowo. Za jakie grzechy, ja się pytam?! Szlag trafił nowe szturmówki kupione ostatnio na wyprzedaży za całe trzydzieści dziewięć dziewięćdziesiąt, jak również zajebistą biało zieloną koszulkę nabytą w Zarze i przedstawiającą szczęśliwego rekina. Z inicjałami.
Idę walnę mowę w tym pieprzonym, pieprzonym indyjskim na Filipa, gdzie jak wół na metkach stoi: produkt nie farbuje. No to będzie jatka, ha.
A ciul z tramwaju rano, to szczyt szczytów, bez skojarzeń, moi mili. Tłuste, wstrętne coś, co darło twarz na cały wagon, opowiadając koleżance, jaki to jest ętelegętny i wspaniały, bo pracuje w knajpie w Londynie. A dzieciaka to mi babka pilnuje wiesz, bo ja to kariera, a w końcu mogę jej postawić samolot, stać mnie, nie? A Andzia, wyobrażasz sobie, w czarnej sukience na wesele poszła, ja nie mogę, co za ciemnota, już gorzej się nie da, od razu było widać, że jest z Polski, co za kwas...

A w mordę chcesz?!
Staram się nie dawać i stosować chill i zen, nawet w obliczu tego, że wypadło mi trzydzieści procent włosów po rozplątaniu warkoczyków holenderskich, które do wczoraj zdobiły (ekhm) mą czaszkę, wyprodukowane przez nadobą Sis. Będę ją do końca życia karmić przez sen, żeby za karę była grubsza ode mnie.

poniedziałek, 13 lipca 2009

Pani lat pięćdziesiąt sześć...

...uważa mnie za swą rywalkę. Skandal.
Wszystko przez umieszczone na strasznym portalu pod tytułem nasza klasa zdjęcie przedstawiające mą skromną osobę w objęciach byłego profesora od malarstwa. Jesteśmy na nim rozkosznie narąbani i bardzo, ale to bardzo uroczy. Profesor zobaczył, pochwalił i kazał dopiąć pinezkę z nazwiskiem, coby inne studienty mogły popodziwiać. To dopięłam. I co? I zaraz odezwała się owa pani, stara i brzydka i jęła mnie prześladować, jako że trzydzieści lat temu profesor ją bzyknął i porzucił, a ona bidna do tej pory nie może tego faktu zapomnieć. Ciekawe tylko, czy bzyknięcia, czy porzucenia, hm. W każdym razie to moja wina, bo skoro teraz mam zdjęcie w objęciach jej byłego kochanka, to znaczy że jej go odbiłam. Omijając fakt, że trzydzieści lat temu nie stanowiłam nawet zalążka przyszłej siebie w macicy mi madre, która raczyła się wtedy włóczęgą po świecie w ramach ucieczki przed złotą erą PRL.
Ale czad, ja nie mogę. Normalnie żałuję, że mój romans z profesorem ma i zawsze miał charakter wybitnie intelektualny i rozgrywał się na poziomie wyposażenia głowek;)

czwartek, 2 lipca 2009

Taki domek, taki

Było nie ganiać po stronach plotkarskich, tylko cicho siedzieć i ciężko pracować. A tak - jest problem. Bo ja muszę, no muszę mieć taki domek!
Nie że tam pojechać, czy coś, phi, Jechać to se może Bekham z małżonką z okazji dziesiątej rocznicy niewoli obrączkowej.

O życiu przegranym i gamoniach

O tym ponoć jest ta książka. Ha, kłócić się nie będę, ale zgody wyrażać też nie muszę - poza fragmentem o problemie z wywalaniem ciał pijanych angoli zarżniętych przez barmana, bo podrożały opłaty za wywóz śmieci. Boskie.

Twarze przy barze widzę i marzę;)
Piesek w moim wykonaniu bywa nieczęsty, lecz intensywny. Kiedyś bywało inaczej, fakt, za przyczyną el novio viejo oczywista. Ja tam zawsze wolałam oberże miejscowe i kolorowe, moje tyskie na nóżce z cytrynką i białe wytrawne ze szklanicą wody. Słońca sporo, mordy znajome i nie ma tego stajla nocnego popijania, choć z reguły to bywa nocne popijanie...
Tak się zastanawiam, czy nie wynika to z mojego wrodzonego lenistwa - mieszkając większość lat krakowskich na Kazimierzu, a teraz chwilę dalej - tuż za mostem, czy nie jest mi po prostu bliżej na plac nowy..? Chyba nie, bo do Pauzy biegam regularnie, a kazimierskie bruki uskuteczniałam nawet w czasie zdrady mieszkania na rzecz ulicy Długiej. Chociaż wtedy wszedł mi w krew też Bunkier. A od dawna kocham sernik i wiśnię w Dymie. I na jednego do Zwisu w letnie wieczory. I czasem kawkę na Stolarskiej.
Hm. Jednak schylę głowę w pokorze, podumowując temat, od którego zaczęłam - książka o Psie cudna, ironiczna, no miód, i bawi mnie grono znajomków udających, że e tam, co tam, a w rzeczywistości szukających z wypiekami pod stołem fragmentu o swojej osobie.
Pod osłoną nocy i to bezgwiezdnej to ja bym musiała opuścić miasto Kra, gdyby ktoś książkę o Kolorach wyprodukował...

środa, 1 lipca 2009

Co można mieć za 10 pln

- klapki od pani z rogu Długiej i Basztowej, fajskie, fioletowe
- kawę w Pauzie, wyborczą i ołówek z piórkiem z kiosku przy ulubionym sklepie plastycznym
- kilogram czereśni i ponad kilogram truskawek
- dwie białe papryki, dużego bakłażana, koper, trzy cebule cukrowe, trzy pomidory, główkę świeżego czosnku i żarówkę czterdziestkę z małym gwintem - nabyte jak Jahwe przykazali na Kleparzu.
- tyskie na nóżce w Kolorach i dwie gałki lodów
- paczkę szlugów, jak bardzo potrzeba

Życie jest piękne, a ja - bogata.

poniedziałek, 29 czerwca 2009

Taki krótki sms

Czy czasem też nie lubicie siebie? I jest wam wstyd za podwijanie ogona, zamiast wstać, wyjść i pieprznąć drzwiami?
Kilka ładnych lat temu zrobiłam komuś krzywdę. Całkiem chcący i z pełną świadomością. Nie żałuję. Chwilę później ktoś inny zrobił jeszcze większe kuku mnie. Też chcący i też nie żałuje. Mniejsza ze szczegółami; chodzi tylko o to, że oberwałam po dupie na tyle mocno, że obiecałam sobie nie robić już za bardzo ludzi w konia. Jednocześnie ciężko godzę się na kompromisy i z reguły odrzucam wszystko, co do czego żywię jakiekolwiek wątpliwości. O, poza tym wierzę w ideały; cóż, bywa. Najmniejszy szczegół nie po mojej myśli może sprawić, że ktoś, kto jest naprawdę fajny i git nagle staje się nikim. Fizyczność jest do przesady ważna, a ludzie, którzy nie pracują nad własnym ciałem wydają mi się zwykłymi frajerami. Jednym słowem - ciężko jest ze mną wytrzymać, a jeszcze ciężej jest wytrzymać mi z kimś.

Wczorajsza konfiguracja w Kolorach wiele o mnie powiedziała. Zaniosłam się złośliwym chichotem sama z siebie, po nosem. Źle skończę, wiem, ale chwilowo mi to lata.

----------------------------------------------

Miękka bawełna mięsistej, kolorowej bluzy - jak nałóg. Wtulić twarz, wwąchać się, zapomnieć na chwilę kto, jak i dlaczego. Tylko czuć.
No pech.

środa, 24 czerwca 2009

Szabla i szklanka

No i wzięło i pierdolnęło. Co było do przewidzenia, fakt, bo przecież nie może być za długo dobrze i szczęśliwie, bo jak to tak.
Martwi mnie tylko to, że z wiekiem zaniżam standardy; kiedyś moje damsko - męskie relacje kończyły się przez młodociane aktorki tudzież wyjazdy na drugi koniec świata (zawsze z próbami powrotu, ha!), teraz powodem jest li i jedynie wóda. No ja nie mogę. Wóda. Jakie to, kurde, banalne.

Teraz mogę sobie jeszcze spokojnie zafundować romasik z el novio viejo, po tygodniu zostać porzuconą, przez następne pół roku skamleć, a później słuchać jego dyszenia pod oknem. Potem kogoś poznam, może się trochę zakocham, czy coś w ten deseń, następnie wszystko pójdzie w cholerę przez wódę/młodocianą aktorkę/podróż do pipidówy na Podlasiu itepe itede.
A, to ja dziękuję. Zacznę preferować jednorazowe akty seksualne, podkreślam, jednorazowe, bo przy podwójnym z tą samą osobą można się zauroczyć, albo uwierzyć, że płeć męska jest coś warta. Phi, też mi coś.

(mmm, znakomicie leczą: białe wina z Camillą i Agatonem, pląsy w rytm rumuńskich przyśpiewek, telefony od Brata z Wyboru, burdel w domu, niespodzianka na koncie w postaci wolnych dwóch stów oraz powiedzenie sobie: a pierdolę.)

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Pół na pół

Czasem sobie tak myślę, że chciałabym już być taka bardzo dorosła (emocjonalnie). Nawet chwilami wydaje mi się, że bywam i to do tego stopnia, że potrafiłabym wziąć na siebie odpowiedzialność za drugą osobę.

A jednak chyba jeszcze nie. Tak fruwam sobie, fru fru, trochę tu, trochę tam. Nie wiem, czy to się zmieni. Może po prostu nie wszyscy są stworzeni do dorosłości. Taki Profesor na przykład, mimo czterdziestu i czterech lat zachował świeżość szesnastolatka. Świeżość i wkurwistość, żeby być szczerym. Myślę dziś sobie o nim, w ramach przeglądu znajomych snycerzy (potrzebnych dla el novio viejo) i trochu smutno mi się robi, bo w pewnym wieku taka niedorosłość zaczyna się jednak robić lekko żałosna. Jakby miała oczka patroszonego króliczka.
I tak siedzę i dumam. I jak zwykle zostawawiam, porzucam, odpycham - co ma być, będzie.

piątek, 19 czerwca 2009

Narzekania, tak tak

Rozpływam się i tłuszcz mi paruje, przez tą zupę za oknem, znaczy. Lato w mieście do przyjemności, jak wiadomo, nie należy, ale nie dajemy się, nie dajemy. Ze wzgardliwym prychnięciem omijamy chodniki zapchane przez turystów, zapominamy o istnieniu rynku, a do ulubionych knajp chodzimy o takich porach, że sam bies by się nie spodziewał, co dopiero spocone grubasy z aparatami i w kaszkietówkach. Żeby nie było - przeciw turystyce jako takiej nic nie mam, mimo że sama stanowczo preferuję bardziej styl włóczykija, ale wkurwiają mnie tak strasznie co poniektórzy państwo-na-wakacjach, którzy olewają całkiem otaczające ich osoby w stylu a pierdolę i tak będę robić co mi się podoba, bo mam wolne. A nie będzie tak, a nie. Wszystko pięknie ładnie, ale czasem trzeba też pamiętać, że istnieje ciżba zmęczonych żuczków, która mieszka tu na codzień, pracuje, wędruje i przemieszcza się w tysiące miejsc w sprawach codziennych i pilnych. I jeżeli przyjeżdża się do kogoś w gości, to nie sra mu się na dywan.

Na tym skończmy temat.

A poza tym. Koncert pancurski był, a na nim ludu pełno, różnorakiego. Należę do starszego pokolenia - wśród grona znajomych kłębił się tłumek nastoletnich zbuntowanych, z irokezami przymocowanymi, o zgrozo, do czepków kąpielowych, bo inaczej mama zbije. Jezusicku. Gdzież ta ułańska faktazja i odwaga szanownej młodzieży?! Gdzież dziary na całą klatę, wykłute pokątnie wiecznym piórem przez niekoniecznie trzeźwego kolegę, gdzież wino w zielonej butelce i glany słusznie sfatygowane? Koszulki z własnoręcznie wymalowanym przekazem i łańcuch z odzysku? Wiedza gdzież jest, zainteresowania i poczucie humoru, mimo wyglądu odstraszającego spokojne staruszki? Źle się dzieje. Dziś jest czepek kąpielowy, martensy za trzysta milionów i spojrzenie wbite w ścianę po jednym machu z lufki nabitej herbatą. Cieniasy, no.

Jak miałam osiemnaście lat i recytowałam w Kazimierzu Dolnym wiersze Nerudy, zapijając Krasnym Bykiem, to normalnie wszyscy faceci z plastyka mdleli z wrażenia.
A właśnie, ku pamięci:

Umiera powoli, kto nie podróżuje
Kto nie czyta książek, nie słucha muzyki
Kto nie obserwuje, nie rozmawia z nieznajomymi...

wtorek, 16 czerwca 2009

A mogło być tak pięknie...

Sama się nabrałam.
Wstyd tylko, że widząc efekt nie byłam świadkiem działania. Pracując dwa budynki dalej, tak notabene.

Pełen szacun.
I jeszcze jedno, ku pamięci szanownych państwa dziennikarzy - to nie był po prostu festiwal sztuk wizualnych, jeno art boom.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Who can you trust?

Wysprzątane poddasze, pachnące leciutko kadzidłem. Białe wino i najnowsze wydanie elle (bo tak się zachciało, czasem się zachciewa, a co). Morcheeba sącząca się leniwie z głośników, błysk świeżo umytej podłogi, wygoda czarnego, bawełnianego dresu, a pod plecami - szarej sofy obitej prostym, żeglarskim płótnem. Czerwony potwór dla ozdoby. Cisza myśli.

Hiszpański szampan na dachu i ot, takie podśmiechujki. Człap, człap, uliczkami górnego Podgórza. Lody ze stacji benzynowej.

Jeden telefon próbujący rozbić cały spokój na kawałki. A nie dam się, a nie.

--------------------------------------------

Przez ostatnie tygodnie unoszę się nad chodnikami; może nie trzydzieści centymetrów, bo mam za ciężką dupę, ale zawsze. Dupa jest ciężka, bo w dupie mam. Uczę się nie przejmować (czymś, wszystkim i się). Nie jestem pewna, czy częściowo nie udaję, oswajając w sobie próby kompromisu - jest mi z tym ciężko, jako urodzonej egoistce, księżniczce i znanej lansiarze, offowej, ale zawsze. Z drugiej strony nigdy nie udawałam, że jest inaczej, więc no, tego... Zmiana wynika bardziej z tego, że chyba wybrałam tą jaśniejszą ścieżkę. Szczęśliwie mi w środku. I tylko czasem wyłazi ta moja wieczna czarna strona, i wrzeszczy i kotłuje się, podsuwając swoje pomysły ze złośliwym uśmieszkiem. Bardzo nęcące wizje, bardzo..! Rosnę, prostuję się, mimowolnie zaczynam mówić niższym głosem. Włączać Arvo Parta. Kupuję wytrawną rioję i telepią mi się ręce... Zaczynam myśleć o ucieczce, o kolejnym zakręcie. Bawię się nerwowo paczką wymiętych zielonych marlboro. Znikam.
A chwilę później mały moment, sekunda, jedno słowo, jeden gest i już, koniec, nic nie nęci, nie mami zmysłów, nie podpowiada tego, co już się tyle razy zdarzyło. Już sobie radzę.

czwartek, 4 czerwca 2009

Moje modły (prawie) wysłuchane

Bo można nabyć Daniela Craiga na patyku. Do polizania.
Szczęśliwa żem niepomiernie, ale czemu taka przyjemność tylko na wyspach, a? Wydawało mi się to jawną niesprawiedliwością, póki sobie nie przypomiałam, że luzik luzik, nie ma co płakać, bo przeć Craig to cienias i moim oficjalnym wirtualnym narzeczonym został Evan z Biohazard i to już ładny kawał czasu temu... Cóż, kłopoty z pamięcią odbijają się na moim życiu uczuciowym.
I wcale nie wiem, czy nie wolę życia uczuciowego li i jedynie w wirtualu prowadzić.

Nie poznaję koleżanki. Wznieśmy toast za monogamiczną, tylko trochę popierdoloną relację damsko - męską. Wirtualną. Biohazardowską. I za wolność, punkt o dwudziestej, jak zawołuje do ludu pan Najsztub. Ładnie się komponuje, uważam.
Mój małoletni kuzyn, będący po raz pierwszy w Krakowie tłumaczy mi przez telefon, gdzie aktualnie się znajduje:

- No wiesz, wciąż jestem na tym takim dużym targu.
- Dziecko, na jakim targu?!
- No tym wielkim, tu na środku!
-Może na rynku głównym..?
-Ooo, tak, właśnie, na rynku. I stoję pod jakimiś łazienkami...
-???
-No, pod takimi łazienkami stoję!
- Pod sukiennicami..?
- No, przecież mówię, że tu stoję!

Jezusienazareńskiiwszyscyświęci.

wtorek, 2 czerwca 2009

To tylko opis, to nie komentarz!

Yyy, buszowałam właśnie w ramach ogłupienia po naszej klasie i znalazłam takie przerażające, ohydne zdjęcia moich znajomych (nigdy kolegów) ze studiów, co to za mąż się powybierali, tudzież dziewice za żony pojęli. No ale jak to..? Rumiane te buzie dziecinne i brak krzty nawet inteligencji w oczętach błękitnych, włos ryży na bani co się zowie postawiony i pulchne łapki zaciśnięte na taliach lub barach wybranków... W tle anielska poświata, motyle fosforyzujące i zamki na piasku, motóry groźne wymalowane jak na landszafcie, piany i koronki.
O matko przenajświętsza.

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Dzieckowy dzień

Dostanę czerwonego balona. Aha.
Byleby szybko, bo chce mi się zepsuć, połamać i napluć gdzieś na coś, taka jestem zła. Wkurw bynajmniej nie dzieckowy, wrr wrr... Niektórzy ludzie uważają się za pępek świata - to jest ogólnie wiadome i Ameryki tu nie odkryłam, racja. Ale czemu największy zbiór takowych osób znajduje się w mojej pracy, to już inna historia... Matkobosko, no same osobistości!
A to ja, mały żuczek, usiądę sobie cicho w kątku i pocałujcie wy mnie wszyscy w dupę. Pierdolę, nie robię. Co mam robić, skoro każdy i tak zawala swoją część, poza tym wszyscy wiedzą wszystko najlepiej.
No to zdrówko.

piątek, 29 maja 2009

Śmierdzi mi tu

Rano w tramwaju numer dziesięć pachniało pięknie cudnie moim ulubionym zapachem, na który nadziałam się już nie raz, nie pięć. Świeżość, biały płyn do płukania tkanin i męskie dolce & gabbana, wersja granatowa podstawowa. Myślę sobie - uch, powąchać nie zaszkodzi. Chwilę później sru, zapach cudny zmienił się w niewyobrażalny smród i syf. Z czego morał - pamiętaj Diu, to zawsze był syf i syfem po wsze czasy pozostanie. Choć mąci i nęci i roztacza złudne rozkosze jak jakaś ryba taka, co najpierw zachwyca, a potem nagle jeb, sru i po Tobie, tylko szpikulec od lodu dynda Ci w mózgu... Chociaż nie, to nie ryba, a Ramon Mercader, ten, co Trockiego zadźgał w Meksyku.
No i wsio rawno, ważne, że wypinamy się pupcią i ze wzgardą zupełną mówimy phi.

A poza tym nie jedzie się na ślunsk, bo jest źle z Bratem z Wyboru, co to go dotknęła straszna i cierpiętnicza choroba. Trzymamy więc kciuki za jego wytrzymałość i oddajemy się milionowi trzystu pięćdziesięciu tysiącom rzeczy, które należy zrobić, a czasu zawsze brakło. Jak na przykład, yyy, pomalowanie paznokci. I nakręcenie sześciu odcinków tego filmiku edukacyjnego. I coś tam. Mam ja jakoś czasu wiele. Fajnie jest, spotkam się wreszcie jutro w dziewczętami..!