poniedziałek, 29 marca 2010

Chlopacy wdupili koszmarnie z okazji rozpoczęcia sezonu na jajo. Płacz i zgrzytanie zębów.
Ciotka Diu i Pan Niedźwiedź wdupili jeszcze straszniej w miniony łikend - niewyparzone gęby, egocentryzm i obrażalstwo potrafią narobić wiele złego. Mam nadzieję, że miłość potrafi za to naprawiać.
Sajboran wdupiła narzygawszy do torebki od Zary, w której były paszporty.
Breżniew wdupił na Słowacji przekraczając prędkość o głupie kilka kilometrów i płacąc mandat w wysokości 50 oiro, za które wspomniana wyżej Sajboran chciała sobie kupić nową torebkę od Zary w miejsce tej, którą zarzygała.

Nie powiem, bardzo udany łikend.
Całe szczęście, że jest już poniedziałek, człowiek siedzi radośnie w pracy i przebiera w tych sreberkach (nawet mimo tego, że z okazji przesunięcia czasu kwestia mojej przytomności w godzinach porannych była dość dyskusyjna), w międzyczasie szukając jakiegoś miłego przepisu do upitolenia wieczorem.

piątek, 26 marca 2010

Bună ziua primăvară!

Ajajaj. Słyszał ktoś nowy singiel Massive Attack? O mamusiu miła! Chyba sobie siądę nad Wisłą na słoneczku, podwinę nogawki szerokich gaci, włosy zwiążę w kucyk byle jak, oczy zmrużę mimo ciemnych szkieł muchowatych i będę planować rozrabianie. Opcja druga - zainauguruję wreszcie sezon dachowy, otworzę winko i będę machać gołymi stópkami nad mą ulicą. Taaaaka muzyka! Idealna do płatania figli i myślenia o nich!

słońce słońce słońce
aż chce się włóczyć, łazęgować, śmiać się do rozpuku, pamiętać zawsze, że mundurki obowiązki rachunki zobowiązania - to wszystko nie ważne, nie istotne, trzeba odbębnić mimochodem, a cała reszta - to dopiero!

Przyjeżdża dziś Tom z Rumunii, czekam z niecierpliwością na opowieści i historie, co tam w moim kraju ulubionym, który zaniedbałam okropnie, bo odwiedziłam go ostatni raz ponad rok temu! Rumunia, hej, to taki mój symbol prywatny, symbol radości i luzu, ale też zmian i zmagania się z rzeczywistością, podejmowania ważnych decyzji i przepracowania w sobie spraw, których wcześniej odpuścić nie umiałam, choć wiedziałam, że koniecznie tak trzeba. Mam nadzieję, że lato albo jesień tego roku będą rumuńskie. Wyciągnę się na łąkach pod Viscri, wypiję piwo w tej cygańskiej posiadalni w Targu Mures i znów będę fotografować cycki starszych pań z wysokości wieży zegarowej w Sigishoarze. Muszę wreszcie otworzyć podręcznik do rumuńskiego w innym celu niż tylko przeczytanie nazwiska autorki, hm.

środa, 24 marca 2010

Cała to jest filozofia

Żałoba jest. Moje conversy odmówiły współpracy. Szare w jasnoróżowe kwiatki, co to ze mną pięknie się dogadywały od 2007 roku i czarne podróby z balonikami i ostrym amarantem w środku; wsparłam ich nabyciem rynek chiński jesienią roku pańskiego 2009. Bo ładne, yyy. Wniosek taki - produkt oryginalny za 300 pln wytrzymał chodzenie mą ciężką stopą przez bite trzy lata, przeżył szlajanie się po bezdrożach krajów ościennych, był cudownie wyprofilowany i wprowadzał mnie w dobry nastrój. Produkt podrabiany kosztował 40 pln i nadawał się do użytku na oko przez trzy miesiące, obcierał jak jasna cholera w wyniku czego me stópki notorycznie ozdabiały bąble, a jego jedyną zaletą była niezaprzeczalna uroda. Problem w tym, że nie jestem durnym facetem, żeby wiązać się z kimś na dłużej tylko dlatego, że jest ŁADNY, więc wybór jest prosty. Waham się tylko, czy uszczęśliwić się conversikami w panterkę, tymi z The Who lub ewentualnie takimi z napisem this is not a shoe. Istnieje też szansa, że zwieje mnie w stronę tych czarnych skórzanych clarksów, co tom je wczoraj oglądała namiętnie z Wieśniarce, ale ostatnimi czasy jestem na bakier z ową firmą, bo mi się zrobiła taka dziurka w skórzanych oficerkach nabytych w 2008 za pół pensji i w związku z tym powinny jeszcze wytrzymać w dziewictwie, a nie dziurawić mi się na prawo i lewo.

Kupno butów to sprawa, która stanowczo mnie przerasta. Pana Niedźwiedzia też, choć on ma inny problem - po prostu nic mu się nie podoba, no, poza glanami. Kupi mu się nowe glany, wytnie otwór na palce i piętę - będą subtelne sandałki, jak znalazł.

czwartek, 18 marca 2010

Czekając na (film, sezon i cud)

Gdzie jest Invictus w kinach, pytam?! No gdzie??? Dała Bozia rozum co poniektórym, czy etam? Spraszają mi do miasta miłościwie nam panującą głowę państwa, chcą uhonorować obywatelstwem grodu (na szczęście skończyło się na pogróżkach), angażują się we wszystkie możliwe sprawy, wymyślają i knują, a Invictusa jak nie było, tak nie ma. A powinien być wyświetlany od 12 marca, notabene.
Zła i zniesmaczona.
Chwilami myślę, że może to i lepiej, że rugby nie jest u nas bardzo popularne, bo dzięki temu nie zeświniło się jak piłka nożna i inne takie, ale to jednak nie jest prawda. To najpiękniejszy sport na świecie i nic nie zastąpi atmosfery stadionów, gdzie kilkadziesiąt tysięcy ludzi wydziera radośnie gardła, nie istnieje coś takiego jak sektory, wszyscy stukają się piweczkiem po położeniu punktów nie ważne przez kogo, a wśród kibiców na luzie egzystują staruszkowie i małe dzieci ubrane w śpioszki ulubionych drużyn rodziców. Widziałam na żywo Sebastiena Chabala, z odległości trzech metrów, acha! Długo tego nie zapomnę... oj. Oglądałam mecz Pucharu Sześciu Narodów w rozwrzeszczanym angielskim barze, gdzie wszyscy mieli na sobie koszulki Irlandii grającej wtedy z Francją. Jeden jedyny facecik ubrany był w niebieską koszulkę z kogutkiem. Francja wygrała, sto osób stukało się z nim kuflami gratulując zwycięstwa - u nas by zajebali. Kocham rugby i całą tą kulturę, od lat. Bardziej czuję wiosnę odliczając dni do rozpoczęcia sezonu. Mam milion trzysta zdjęć meczowych własnego autorstwa i na koncie projekt okładki pierwszej polskiej encyklopedii rugby, napisanej przez mojego eks prawie-teścia;) Kilka śladów na ciele i kilkanaście w środku z czasów istnienia żeńskiej drużyny. Jak idzie zima to wyskakuje mi pod dupą taka bula śmieszna, będąca wieczną pamiątką z jakiegoś wielce udanego treningu. I tak dalej, do usranej śmierci, bo mogę o tym wciąż i zawsze i bez ustanku. No co, każdy ma swojego bzika, tak?
Wracając do tematu głównego, bardzo mi przykro i źle, że żadne kino w mieście Kra nie wyświetla rewelacyjnego filmu o rugby, który wszak by im się pięknie sprzedał, bo i Damon gra i Eastwood reżyseruje, historia oparta na postaci Mandeli, a chłopacy z RPA to tak trochę przypadkiem tam są, bo poszli za swoim kapitanem, co to intrygę polityczną w zbożnym celu uknuł. Ładne klaty mają, mówię wam. Może to przekona tych od kin, że warto?
A ja w tak zwanym międzyczasie zanabędę jednak kalendarz naszych gladiatorów z błoń, haha. Co prawda Francuzi jako pomysłodawcy całej zabawy zawsze mają lepszy, ale nie mogę odmówić sobie przyjemności oglądania co rano gołych ciał chłopaków, z którymi nie jedną rzecz się kiedyś zmalowało.

poniedziałek, 15 marca 2010

Bonanzą przez Stare Budy Radziejowskie

Powróciwszy. Odetchnąwszy z ulgą. Alko paruje mi chyba nawet spod paznokci, aczkolwiek jego stężenie nie było ogromne, jeno wciąż obecne i systematycznie uzupełniane, co jest znacznie gorsze i bardziej męczące od bogobojnego nawalenia się, pójścia spać jak ta kłoda oraz przeżycia kilku godzin na ciężkim kacu. Spędziłam boski łikend z Łolesem i Aneczką, udało mi się za bardzo nie oglądać Warszawy będąc w niej jednocześnie, podróżowałam cud miód pociągiem typu bonanza oraz nie zgubiłam się w Złotych Kutasach przy próbie nabycia pożywienia, co akurat jest zasługą Pana Niedźwiedzia, bo ja gubię się nawet pomiędzy dwoma blokami, co dopiero tam.
No.
Jestem potwornie, potwornie zmęczona, ale wybitnie usatysfakcjonowana, choć nie udało mi się spotkać ze wszystkimi z którymi spotkać się chciałam oraz obiecałam. Bywa. Może nie zabiją.

-----------------------------------------

Z innej beczki - u Łolesa i Aneczki w kuchni, wśród miliona zdjęć wisi sobie skromniutka fotka mojej osoby w towarzystwie Mojego Chłopaka, Który Się Ożenił. Notabene, uroczystość ta miała miejsce całkiem niedawno, a mnie na wieść o jej dokonaniu nieźle siepnęło. Wiadomości o zaręczynach i planowanym obrządku nie ruszyły mnie wcale, ale gdy klamka zapadła - polały mi się w środku łzy czyste rzęsiste. Życzę mu jak najlepiej i cieszę się, że ułożył sobie życie, ponieważ zachowałam się w swoim czasie bardzo, bardzo nieładnie. Okropnie wręcz. Za takie zachowanie idzie się do piekła. Męczył mnie wstyd i wyrzuty sumienia, a tak - już wiem, że jest ok. Raczej nie zamierzam dzwonić z przeprosinami ani życzeniami na nową drogę życia, bo jest dobrze tak, jak jest, ale przyznam, że dokonane zaślubiny sprawiły mi obok uczucia ulgi także przykrość. Dlaczego? Bo przeglądając moją szafę namierzyłam w niej ciuchy, które kupione były w czasie naszego związku i nagle zdałam sobie sprawę, że durne szmaty lepiej przetrwały niż ciepłe uczucia między dwojgiem ludzi. Strasznie dołujące. Wiadomo, że przedmioty przeżywają człowieka, jest to naturalne ale jednak daje do myślenia. Na logikę - tak nie powinno być.

piątek, 12 marca 2010

Wawa wrr wrr

Łoles i Aneczka wyprawiają jutro party w mieście ojczyźnie diabła czyli stolycy. Oczywiście jadę. Oczywiście nie wiem, jak to tam będzie z tym moim przyzwoitym zachowaniem, bo muszę obgadać z dziewczętami wiele spraw niecierpiących zwłoki, a to się wybitnie dobrze robi przy wódeczce. Ekhm.
Gotuje mi się krew i coś czuję, że zdarzy się jakiś miły rozpieprz. W moim wykonaniu. Yeah.

------------------------------------------

Brat z Wyboru był łaskaw powrócić z Edynburga, w związku z czym odebrałam wczoraj raport sytuacyjny, którego głównym przekazem był fakt niesamowitych wprost wyprzedaży, przez co długi długami pozostaną, ale za to zwiększyła się stanowczo zawartość szafy. Brata z Wyboru, znaczy. Moja szafa nie odnotowała większych zmian, a długi jak były tak są. Kompletnie nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

wtorek, 9 marca 2010

Tie a yellow ribbon round the old oak tree

Quirk quirkiem. Nie ma to jak konsekwencja. Piałam wczoraj na temat stylu starszej pani, po czym z wieczora, jako królowa życia i artystka oddałam się spożywaniu soku z chmielu w towarzystwie koleżaneczek. Tak z okazji świętowania płci.
Dziś mam w głowie łapacza myśli ciężkich, na którego faktycznie zasłużyłam, więc nie będę zgłaszać pretensji. Jakby za karę, od wczoraj w mojej pracy trwa jakiś większy remont, w związku z czym przez cały dzień walą mi nad głową młotem pneumatycznym. Jestem totalnie zachwycona.

Z innej beczki - fejsbuk zrobił mi przemiłą niespodziankę kontaktując mnie z eks wpółlokatorką z czasów manchesterskich. Obgadałyśmy najpilniejsze sprawy umawiając się na spotkanie za miesiąc i już szczerząc zęby z radości. Obejrzałam kilka zdjęć. Przypomniałam sobie kilka spraw. Obudziłam trochę moralniaków i wyrzutów sumienia. I w końcu zastanowiłam się, jakby wyglądało moje życie, gdybym podjęła inną decyzję. Pewnie miałabym teraz przynajmniej jedno dziecko, nie paliłabym papierosów, pielęgnowała żywopłot wokół domu i codziennie dostawała milion trzysta wyrazów miłości. Nie miałabym zielonego pojęcia o aktualnych wystawach i żyłabym w nieustannym poczuciu niespełnienia. Kolory śniłyby mi się po nocach.
A tak już wiem. Artystką jestem raczej tylko w codziennych sprawach. Artystycznie i wybitnie to ja gotuję obiady i piję piwo, artystycznie gapię się w niebo i kłocę z przyjaciółmi. Wyraziście i namiętnie. Ale kariery raczej nigdy nie zrobię, z różnych przyczyn. Wiem wreszcie też, że to, do czego tak tęskniłam i co chciałam osiągnąć, jest niezłym syfem i śmiertelną dawką samotności i wypruwania sobie żył, a to, od czego uciekałam, jest tak naprawdę jedyną historią, w której czuję się pewnie i szczęśliwie. Człowiek był nie ten, ale scenariusz - owszem. Dziadzieję. A może już się wyszumiałam. A może mam po prostu staropolskiego kaca.

----------------------------------------------------------

Przez cały okres mieszkania w Manchesterze nienawidziłam tego miasta z całego serca, tęskniąc za Krakowem i pielęgnując w sobie mocne postanowienie przeprowadzki. Manchester jest piękny - ma wspaniałą architekturę, bezpłatne muzea, gdzie można błądzić godzinami, fajne knajpy i trzysta milionów sklepów z zajebistymi gadżetami. Ma świetne sex shopy i jeszcze lepsze kluby jazzowe. Kamienice z kutymi schodami przeciwpożarowymi. Cudowne dworce. Punktualną komunikację miejską. Miks kulturowy.
Po mojej słynnej w pewnym gronie ucieczce, Kraków był najpiękniejszym miejscem na świecie! Zachłysnęłam się nim po brzegi i zachłystuję się nadal, codziennie, nie jestem jednak tak bezkrytyczna jak kilka lat temu. Jasne, że wpływ na moje takie a nie inne odbieranie miasta mieli przede wszystkim ludzie i prywatna sytuacja, w jakiej się znalazłam. Jasne, że teraz łapię się za głowę, dumając nad własną głupotą - rzucić świetnie płatną pracę, perspektywy i kawał zajebistego życia dla porannej kawy w kolorach i pracy za marne grosze oraz przede wszystkim dla el novio viejo, który finalnie jakoś tak się zagubił pośród nóg dziewiętnastoletniej pseudoaktorki. O ja cię pierdolę. Miałam więcej szcześcia niż rozumu, że spadłam na cztery łapy, może nie do końca stabilnie, ale jakoś.
I tak dziś pomyślałam, że jak nadaży się okazja, polecę sobie na parę dni do Manchesteru. Ciekawe, jak się będę tam czuć.

poniedziałek, 8 marca 2010

Thank god I'm a woman

Uch. Dziś jest święto, całkiem niepotrzebnie bagatelizowane i okraszane synonimem komunistycznego wymysłu. A nieprawda wcale. Płeć żeńską należy kochać i szanować jak najbardziej na co dzień, zarówno przez mężczyzn, jak i przez same kobiety. Jako i płeć męską. Nie ma wyjątków. Jednakowoż święto płci własnej jest obrządkiem miłym, sympatycznym i godnym czułego pielęgnowania. Oszczędźmy sobie rajstop z kiosku oraz kostki mydełka Fa, aczkolwiek wiechciem żółtych tulipanów wcale bym nie pogardziła. Bo ja szalenie lubię dostawać kwiaty, a zdarza się to bardzo rzadko. Szczerze, to nie zdarza się to wcale.

Ostatni tydzień był dość intensywny i dał mi sporo do myślenia. Zorientowałam się całkiem na brak szaleństw i obrałam drogę starszej pani lubiącej spędzać czas za miastem. A tak. I bardzo mi z tym dobrze. Główka nagle bardzo klarownie pomyślała, że wcale, ale to wcale jej nie zależy na lansie, pozostawaniu na odpowiedniej pozycji w tzw. światku artystycznym i wożeniu tyłka tam, gdzie wypada go usadowić, na znajomościach z branży i tego typu cudach wiankach. Powiedzmy sobie prosto z mostu: to męczy. Trzeba non stop trzymać rękę na pulsie i stosować nieustanną autopromocję. A chuj. Nie zależy mi na zrobieniu kariery. Jestem już na takim etapie, że chcę swobodnie pić kawkę w dresie wystawiając nos do słońca i zwyczajnie mieć sprawdzone, choć nie koniecznie liczne grono przyjaciół oraz szczęśliwy związek z jednym człowiekiem, co to może i nie jest idealny, ale przynajmniej się stara. Z chęcią przeprowadziłabym się na jakiś czas do leśnej głuszy i zostawiła za sobą to całe wielkomiejskie gówno.
A tu się tak średnio da.
Jadę za tydzień do stolycy.
Słucham rozważań Pana Niedźwiedzia wybierającego telewizor za milion trzysta tysięcy dolarów.
Ryczę z radości do słuchawki telefonu, bo po drugiej stronie usłyszałam zdanie: będziesz ciocią.
Przebieram nóżkami jak ta koza czekając na premierę Alicji, a potem robię wzdechy zachwytu oraz jęki przerażenia, bo mi wielki motyl w 3d próbuje wlecieć w głowę.
Wyciągam z szafy słoneczną kieckę, czekając na ciepłe promienie głaszczące po plecach.