wtorek, 31 sierpnia 2010

Tata

Nauczył mnie strzelać z wiatrówki, cyklinować parkiety, naprawiać i psuć różne rzeczy o dziwnym przeznaczeniu, kochać psy, pływać, patrzeć na motory, rozróżniać ryby, urywać się na piwo, włóczyć się po świecie, przeklinać, bronić swojej pasji, gotować grochówkę, mieć bałagan w piwnicy, oglądać filmy przyrodnicze, ironizować, doprowadzać do obłędu snobów, przedkładać ulubione starocia nad nowości, denerwować się polityką, nie ufać na słowo, sprawdzać, myśleć, czuć, przepraszać za błędy.
Tata.
Dziś kończyłby sześćdziesiąt lat.

Z wiekiem robię się do niego coraz bardziej podobna.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Dziwny przybysz

Po uczcie, jakich mało - wczoraj Gadjo Dilo, pierwszy raz, później przypomnienie Transylwanii i Vengo. Exils najmniej, choć też bardzo. Dziś odkrycie - od lutego Liberte, a ja nie widziałam. Durna ta miłość, człowiek się zapuszcza..!

Kiedy u Gatlifa śpiewają Manifeste robi mi się niezidentyfikowane i nienazwane coś w środku. Budzi się niepokój i pęd, byle dalej, mocniej, bardziej. I żadnych zasad. Ot, prawdę madre rzekła - to dlatego, że spłodzili mnie w Romanii. A ja kolejny rok nie byłam, ckni mi się, tęskni, marzy się, zamarza, rozmarza.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Zabija mnie ukrywanie własnej delikatności.

Złe sny mi się śniły. Gruz mi się walił w nich na głowę, starałam się nie spaść z czwartego piętra bloku na Chrobrego w Lublinie, a jedna taka pani, ubrana nie wiedzieć czemu w zimową czapkę, mówiła do mnie stojąc w progu mieszkania: nienawidzę cię. I miała taką rozpacz w oczach.
No co poradzę. Grzechy przeszłości ciągną się za mną. Już nic tego nie zmieni, mam dość. Prawie spłaciłam swój dług.  Ja zostałam sama i coraz mniejszą mam nadzieję, że to się kiedyś zmieni. W głębi serca naprawdę chciałabym umieć stworzyć dom. A jestem w takiej sytuacji, że nie dość, że nie wiem, czy umiem, to jeszcze nie ma nikogo, kto chciałby podjąć ze mną to wyzwanie, tak na poważnie. Każdego dnia coraz mocniej zdaję sobie z tego sprawę.
Już nie daję rady trochę. Chciałabym urodzić syna i grać z nim w rugby. Biegać z moim psem. Wieczorami mieć się do kogo przytulić. Ot, marzenia.
Póki co mogę tylko pójść jutro do baru na otwarcie sezonu i wypić parę piw, z których utarg idzie na konto krakowskich rugbistów. I dalej się łudzić, ze cała moja praca na ich rzecz jest czymś innym niż po prostu spłacaniem dawno temu zaciągniętego długu.

środa, 25 sierpnia 2010

Popłakałam się ze śmiechu przez telefon, bo...

...Eve bierze ślub z Piwnym.
Jedziemy. Za żadne skarby nie przegapię tej imprezy - patrząc na nich stojących przed ołtarzem postaram się przywołać wszystkie wspólnie wypite butelki wińska, kupione na spółę z Eve torebki z Barbadosa i wymienianie się gorsetami na seks.
Taa. Piękne czasy. Te twarze Irańczyków z domu obok obserwujących w niemym zachwycie, jak kopiemy mokry, angielski kawałek ziemi i zamieniamy go w cudny ogród, a później uprawiamy w nim sodomę i gomorę.
Ile to razy szamotałyśmy się po manchesterskim domu, poszukując zgubionych gdzieś wśród miliona ciuchów funciaków, żeby zanabyć w blaszaku na rogu czerwone winko - nie można tam było płacić kartą, a my z reguły płynnie pozbywałyśmy się wszystkich pieniędzy z gotówce zanim udało nam się wrócić z pracy do domu. Ile razy włóczyłyśmy się po Salford, tylko po to, żeby kupić u Hindusów kilka paczek dziwnych przypraw, a po powrocie do domu poszukiwać w internecie ich przeznaczenia i gotować egzotyczne potrawy, które zwykle kompletnie nie przypominały oryginału? Sobotnie wypady do Arndale i na kufelek ale do Odd. Targi rybne. Niegrzeczna bielizna, ze szczególnym uwzględnieniem pończoch i gorsetów za grosze z primarku i wymienianie się nimi w przestrzeni trzymetrowego korytarza dzielącego nasze sypialnie, w których polegiwali nasi kochankowie, błogo wyciągnięci na łóżkach i niczego nie świadomi. Kłótnie. Smażenie naleśników. Kacowe poranki i poważne wieczory. Zakupy w Granadzie. Podróże i włóczęgi.
Tym kochankiem z sypialni Eve był Pan Piwny, z którym za kilka tygodni zwiąże się świętym węzłem małżeńskim dopóki śmierć ich nie rozłączy i te sprawy. Moim był rugbista, aktualnie szczęśliwie żonaty. Ponieważ Eve jest wierna i wredna, oraz stoi murem za moimi plecami, powiedziała same złe rzeczy na mojego byłego narzeczonego, mimo, że życzę mu jak najlepiej. Stwierdziła też, że jego żona to autystyczna flądra na pograniczu normy intelektualnej, totalna masakra i tak dalej. I że nie dała jej pielęgnować naszych kwiatów, ani w ogóle wchodzić do naszego ogrodu. Oraz odraportowała mi nieszczęsne zaręczyny, które odbyły się w syfie w domu, a później poszli do asdy na zakupy (cyt.) Zakończywszy radosnym stwierdzeniem, że nie zamierza zapraszać dziada na ślub, abym się komfortowo czuła.
Matulu jedyna. Przyjaciółki są najważniejszym dobrem i darem tego świata. Przytulą i poklepią po pleckach, a jak trzeba - opierdolą z grubej rury. A jak przyjdzie co do czego, to będą murem stały za Tobą, chociażby miały w perspektywie spędzenie jeszcze kilku lat pod jednym dachem z Twoim byłym i jego aktualną partnerką i pewnie bardzo na rękę byłoby im utrzymywać pozytywne stosunki.

Dzięki Ci Jahwe i wszyscy święci za przyjaźń i ludzi wokół mnie, bo tych parę naprawdę bliskich osób chroni i broni przed zezwierzęceniem, popadnięciem w wieczną deprechę i zwątpieniem co do sensu żywota naszego amen.

piątek, 20 sierpnia 2010

Legalne porno dla babci

Nasi znajomi wystąpili wczoraj z zaproszeniem na ślub. Z wrażenia wlaliśmy w siebie wespół z Panem Niedźwiedziem płyn złocisty pienisty razy trzy pod rząd albo i odrobinkę więcej. Reakcja nasza nie była związana z samym faktem ślubu, gdyż zanosiło się na to od dawna (tzn od tych całych ośmiu miesięcy, odkąd para młoda się w ogóle zna); dotyczyła bardziej formy zaproszenia. A była to płyta. Dvd taka, z naklejką i wstążeczką. Na płycie znajdował się film, opowiadający historię pięknej (yyyyhyhy) panienki, która umie jeździć samochodem i gotować, a raczej kroić paprykę i smażyć cebulę i któregoś razu w czasie tego smażenia cebuli słyszy urocze trele wygrywane na saksofonie pod swoim oknem. Wiąże więc pościel dziewiczą wyprawną i zrzuca z owego balkonu, aby przystojny (yyyhyhy) saksofonista romantycznie mógł się po niej wspiąć na wyżyny pierwszego piętra. Po czym jedzą tą pokrojoną paprykę z przysmażoną cebulą i musi to być faktycznie pyszne, gdyż on wyciąga nagle pierścień złoty z wielkim oczkiem i proponuje jej zaślubiny, na co ona zrywa się zza stołu, siada mu na kolanach, śliniąco całuje i prowadzi za rączkę do sypialni, po czym drzwi się za nimi zamykają. Po chwili wynurzają się oboje i mówią do nas, czyli gości, w te słowa: jeśli chcecie zobaczyć to na żywo... itd. Oooooojejejej. Jak ja mam im powiedzieć, że ja raczej nie chcę zobaczyć na żywo, jak się bzykają. Szczególnie w sypialni za zamkniętymi drzwiami. Jakoś nie jestem specjalnie ciekawa.
No. I co tu odpowiedzieć na takie dzieło sztuki? Hm. Problem nie lada.
Zajmę się lepiej krojeniem papryki i smażeniem cebuli, to może mi Pan Niedźwiedź kupi pierścień z wielkim oczkiem. Różowy. Z kiosku. Za trzy pięćdziesiąt.

czwartek, 19 sierpnia 2010

No te preocupes, mi amor

No dobrze.
Stosunkowo szybko przeszły mi depresyjne klimaty - wciągnęłam w siebie kilka piw w kolorach i następnego dnia rano bardzo dokładnie wiedziałam, czemu już nie chcę zaposiadać doła. Ani z poważnego, ani z błahego powodu. Jak się ma doła, to się spożywa alkohol, z reguły w znacznej ilości. Jak się spożywa alkohol w znacznej ilości pali się też pyszne, śmierdzące papieroski. Jak się pali i się pije, to się rano czuje i wygląda tak, że łoż matko bosko, zabierzcie mnie stąd i nie każcie słuchać trzepotu skrzydeł motylich.
Posłuchałam sobie wczora z wieczora emou i wszelkich innych uwielbianych zwiastunów nieszczęścia w towarzystwie Pana Niedźwiedzia. Obejrzałam, wstyd się przyznać, cztery odcinki seksu w wielkim mieście oraz niezwykle durny film pod tytułem yo puta, w którym gra bardzo młoda i bardzo brzydka Denise Richardson, której szczerze nie znoszę. Film, jak nazwa wskazuje, traktuje niby o dziwkach, ale i tak nie wiadomo o co chodzi.  W międzyczasie pochłonęłam własnoręcznie wykonane klopsiki w sosie ze świeżymi kurkami zakupionymi na Kleparzu, wklepałam sobie wszędzie, gdzie się dało balsam z karmelem i cynamonem i od razu zrobiło mi się jakby lepiej.
Teraz jestem gotowa na odbębnienie tych trzech spotkań i jednej imprezy a'la bananowa młodzież, a później już mogę spieprzać stąd na trzy dni. Będę leżeć na trawie, sączyć różowe libalis i ewentualnie wykonywać ruch ręką mający na celu przekręcenie żarcia smażącego się na grillu.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Znaleziska

Na płytach sprzed kilku lat - zaklęte zdjęcia, zapiski, dawno zapomniane filmy. Otwieram z ciekawością kolejne anonimowe pudełka znalezione w rodzinnym domu.
Dlaczego nigdy nie nauczyłam się opisywania i porządkowania płyt? Gdybym znała ich zawartość kilku bym na pewno nie dotknęła.
A teraz jest tak, że znowu się obudziło. To takie dziwne stworzenie we mnie, przez które uciekam, odrzucam, jestem zdolna do tych wszystkich rzeczy, które mam na sumieniu. Zaraz jesień. Pora, kiedy jest się najbardziej podatnym. W głośnikach emou. Można sięgnąć po butelkę rioji i zapętlić przedostatni kawałek z albumu still pretty good year. Po dwóch godzinach przerzucić się na tessio. Na koniec seniorita tristeza. Święta trójca najgorszych czasów, święta trójca uwielbiana, a źle zwiastująca. Przy niej zdradzam, kłamię, wchodzę w siebie tak głęboko, że już dla niczego innego nie ma miejsca w mojej biednej głowie. Później trzymiesięczna deprecha i znowu coś zaczyna mieć sens. Koło się zapętla. Kolejni ludzie potraktowani jak szmaty. Kolejny raz, kiedy mi nie zależy, a wszyscy są tak durni, że nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Gapię się na odbicie mojej twarzy w barze w kolorach. I mam zdartego do krwi kciuka prawej ręki.
No dobrze. To się nie powtórzy. Już nie jestem dużą dziewczynką. Jestem kobietą, może jeszcze nie do końca, ale gdzieś tam się przeobrażam. Nie istnieje już otoczka odpowiednia do tego typu klimatów, żadnych wampirycznych mieszkań na Kazimierzu, żadnych romansów z piekła rodem i żadnej miłości do tego idioty.
Teraz kredyt hipoteczny, gotowanie obiadów i dwie prace. Słońce w domu i znajomi, których największym problemem jest alkoholizm.
O kurwa. Jak nudno. A może by tak ostatni raz..?

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Piwo w Lublinie, Rosół w Kraśniku.

Powiem tak - człowiek to jest jednak głupi.
Pojechaliśmy z Panem Niedźwiedziem w rodzinne strony, bo nas sytuacja lekko przymusiła i trzeba było dokonać odwiedzin. Wyruszyliśmy spowici spokojem i brakiem oczekiwań co do łikendu, ot, pozałatwia się, pogada i wróci do Kra.
A tu trzydniowa impreza nas dopadła, w obliczu której lubelszczyzna nas zmieliła, spopieliła i zmiażdżyła z pozytywnego wrażenia. Knajpy na lubelskiej starówce - cudo. Szewc jeszcze lepszy, niż trzy lata temu, a wtedy byłam tam chyba po raz ostatni. Tłum ludzi. Koncert Fanfar rumuńskich - o ja cię pierdolę, jeśli można się wyrazić. Kusturica na żywo na środku placu Po Farze, a później na dziko wśród ludzi o drugiej w nocy. Trebunie Tutki tak miłe i przyjemne, jak zawsze (milsze i przyjemniejsze są tylko z Voo Voo, ale to dlatego, że Waglewski od dwudziestu lat niezmiennie jest moim chłopakiem). Znajomi jacyś tacy fajni, każdy z innej bajki - ciekawie można gadać do rana. Piwo pyszne. Miasto żywe. Taksówki pod dom za trzynaście złotych. Upał i parno, duszo. Fredro w swojej nowej norce (poznaję jej ukochanego i go nie lubię). Aśka w ostatnich dniach ciąży. Na stole pyszne żarcie w wykonaniu niedźwiedziowej mamy. Niedzielne popołudnie w rodzinnej atmosferze - ręce lekko się telepią przez dwudniową popijawę, niczym się nie przejmuję. Biały cin cin z cytryną leczy kaca.
To, od czego uciekałam z takim zaparciem, sprawia mi teraz ogromną przyjemność. W drugiej strony doskonale wiem, że jest jeszcze lepsze dlatego, że nie mam tego na co dzień. Lubię Lublin, odkąd w nim nie mieszkam. I dalej twierdzę, że dwieście kilometrów z grubą nawiązką stanowi minimalną odległość, w której można znakomicie żyć z własną rodziną.

czwartek, 12 sierpnia 2010

Aleksytymia

Całkiem niechcący zakochałam się w cupcake corner, cholera. I jeszcze w folky.
Zaczęło się od tego, że nasze wspaniałe miasto Kra zostało rozkopane na wszystkie możliwe sposoby, w związku z czym tramwaje i autobusy jeżdżą dziwacznymi trasami. Człowiek wsiada sobie rano do tego tramwaju, co zwykle, a zamiast pod pracą ląduje trochę jakby w innej dzielnicy. Takie uroki. W każdym razie naprawiając zawichrowania komunikacyjne i przebiegając dzikim pędem ulice, na których bywam bardzo rzadko, odkryłam cupcake corner. O matulu. Co za zguba. Mają takie babeczki, że pocałujcie wy mnie wszyscy. I te wielkie z fetą, pomidorami i szczypiorkiem zwłaszcza, i te na słodko, a na każdy dzień tygodnia coś nowego. Przepadłam.
Później zdarzyło się tak, że wlazłam na fejsbuka w momencie, w którym nie powinnam była wleźć i objawił mi się link do warszawskiego sklepu z pysznościami pod tytułem folky. A tam wina i to jakie! I octy, miody, oliwy, przetwory, na ten przykład konfitura z czarnych oliwek. I dostawa bardzo przyzwoita, bo od stu trzydziestu złotych wynosi ziroł. Buteleczka mojego ulubionego Libalis kosztuje jakieś trzydzieści procent mniej, niż w sklepie i po pierwsze w ogóle JEST - a to już coś, bo dostać ją w Krakowie to dość karkołomna sztuka.
Po tych dwóch odkryciach otworzyłam sobie wyborczą i przeczytałam artykuł o nowym odkryciu specjalistów od diet, którzy twierdzą, że nieumiejętność odchudzenia się może być związana z aleksytymią, dlatego że myląc nasze potrzeby fizjologiczne z emocjonalnymi zaczynami traktować jedzenie nie jako zaspokojenie głodu, ale nagrodę lub karę. Racja to. Ja tak mam. Kocham dobre żarcie w każdym możliwym momencie i raczej się nie zdarza, żebym nie pochłonęła tego, na co aktualnie mam ochotę, a mogę to mieć. Oczywiście, że jakiś czas temu byłam chuda (najchudsza w okresie manchesterskim, bo tak parszywego jedzenia nie ma nigdzie indziej, choć dostęp do przypraw mają świetny). Teraz cieszę się, jak tyłek mi się mieści bez problemu w spodnie z meteczką trzydzieści osiem, ale z drugiej strony, odkąd przestałam być niewolnicą własnej wagi i wyglądu, jestem osiem tysięcy razy szczęśliwszą osobą. Pieprzyć to. Żarcie jest naprawdę cudownym wynalazkiem.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Młyn

O mój Boże. Piszą na mnie paszkwile w krakowskich gazetach i na ogólnopolskich portalach rugby, przygniatają mi grzbiet odpowiedzialnością, z jakiej sama sobie znakomicie zdaję sprawę i doprawdy, nie trzeba mi o tym przypominać, że jestem jedną z niewielu bab w świecie rugby w tym kraju i że jeżeli za dwa miesiące nie wyczaruję stu kafli dla mojej drużyny to nici z grania w ekstralidze. Wiem, kurna, wiem, nie trzeba mi przypominać!
Chwilowo żyję tylko ruchami mającymi na celu dostanie tych pieniędzy. I nie byłabym sobą, gdyby mi się nie udało, no.

Trzymać kciuki.