środa, 31 grudnia 2008

My name is Bond. James Bond.

Rano po Rynku rozbijały się świetne dźwięki w wykonaniu Vavamuffin i nawet poczułam się odrobinę lepiej, mimo tej żurawinóweczki autorstwa mi madre, którą to wczoraj pochłonęłam wraz z towarzystwem;)

I tak, wiem, jestem nieokrzesana i durna, a brak subtelności mojego gustu jest szeroko znany oraz omawiany w moim kręgu, jak również w kręgach pobocznych... Nie na darmo moi eks są określani przez przyjaciół za pomocą słów typu zakapior, pomarszczony stary dziad, gbur, chociaż ja wole żyć w złudnej nadziei, że mają na myśli raczej ich czarne charaktery...

Oj tam.
Tak, czy inaczej, ja muszę, no co poradzę. Bo to jest dokładnie TO:


Jezusicku.
Trzymajcie mnie.
Pierdolę mój wiek i robię wizytówkę na drzwi z napisem: tu mieszka dziewczyna Bonda. Ta prawdziwa. A potem pozostaje tylko czekać, aż zapuka;)
Ach. Samych Bondów i dziewczyn Bonda na 2009!

wtorek, 30 grudnia 2008

Srars stars

Wracałam wczoraj z pracy, kieliszka wina w Molierze i strasznych zakupów sale siedemdziesiąt procent, kiedy to wzrok mój błędny i nieco zmęczony przykuły te industrialne konstrukcje na Rynku. Znaczy - sylwestrowy koncert chłopcy szykują. Oj*.
Za to na Małym pięknie, spokojnie, wśród białych namiotów słychać dźwięki tricky day, gdzieś wesoło szczeka pies. Aż chce się zostać i napić gorącej herbaty z beczki, pobablać jeszcze chwilę ze znajomymi i pośmiać się z faktu, że znowu, znowu niestety, żadnemu z nas nie udało się spróbować grzańca galicyjskiego na świątecznym jarmarku, choć wybieraliśmy się na niego gdzieś tak od początku grudnia...

Kot demoluje mieszkanie, skacząc jak głupi za zielonym smokiem, swoją ulubioną zabawką, a ja czekam na warszawsko - lubelskich gości, myśląc, gdzie by tu w pobliżu nabyć tygrysie krewetki i usmażyć je na masełku, mmmm, mniam.

Takie mam myśli głębokie, a co;)

*powyższe oj jest moim świętym prawem, skorom szczęśliwą mieszkanką ścisłego centrum. Hm, na własne życzenie, swoją drogą.

poniedziałek, 29 grudnia 2008

Pandrioszka

Idealne zgranie z wczorajszym wieczorem, kiedym to nocą późną i mroźną śpiewała ukraińskie pieśni, w przerwach tłumacząc naszym sąsiadom z Kijowa, jak trafić do Coconu.

środa, 24 grudnia 2008

Przeczytałam... samą siebie. I na pamiątkę tej małej chwili olśnienia - stałam się straszną, przerażająco suchą osobą, bełkoczącą o jakiś mało istotnych pierdołach.

Ściągać buty, ściągać majty!
Dalej, muszę nauczyć się - kochać. Postanawiam na nowy rok.

Krzyczenie na niebo, wędrowanie, odczarowywanie świata

Tak było w nocy, a rano - niespodzianka. W ciągu kilku godzin schudłam trochu ponad trzy kilogramy. Jak, jak, jakim cudem, ja się pytam??? Bo tych browarów było całe mnóstwo. I wiśnióweczki też.

Bardzo mnie trafił przepiękny tekst kolegi mego, który skomle, że szuka drugiej połówki. Po czym nabiera swoistej dystynkcji i z podniesioną głową poprawia: no, ewentualnie może być zero siedem.

-------------------------------------------

Niech nikt nie dzwoni już do mnie z życzeniami, ok? Nie jestem dziś radosna jako ta ptaszyna, bo najzwyczajniej w świecie gnębi mnie potworny kac.

wtorek, 23 grudnia 2008

I zapomniałabym, że w sobotę odbyła się punkowa wigilia. Składała się z trzech części:

jedzenie
palenie
picie

Na koniec były tańce na barze i dużo Abby w wykonaniu własnym.

Panik panik. I nostalgia nie będąca nostalgią.

Święta poza pępkiem świata. Kra kra, tęsknię. I pewien niepokój.

DJ Dżonny mówi, sącząc leniwie piwo: musimy się włóczyć, póki nie mamy żon, mężów, dzieci i linii kredytowych. Nic, tylko zapatrzeć się na niego. Ja MAM linię kredytową. Brazylia trzykrotnie, Rumunia, Ramadan w Turcji, Bałkany, Kaukaz, do Nowego Jorku by, jedźmy, chodź..!
I myślę sobie - w zasadzie, to czemu tak? To błędne założenie. Włóczyć się, póki sił i ochoty. A ktoś obok niech będzie taki sam.

-----------------------------------------

Młodzieńcze zrywy nabierają postaci ukształtowanego, pogodzonego ze sobą wariata.

-----------------------------------------

Przestaję grzebać się w brudach rodzinnego miasta. Wybieram, uważnie segreguję, dopasowuję - do siebie. Reszta - won. Nie ma odkładania na później, magazynowania w szafie na strychu, bo może kiedyś, bo może się przyda. Nie, nie przyda się. Miejsca, ludzie, uczucia, wspomnienia - won. Czyszczę się, poleruję od środka, drobiazgowo układam. Za duży był bałagan, za wiele niedokończonych spraw. Ktoś powie - głupota, odzierasz się z tego, co cię zbudowało, udajesz kogoś innego, człowiek nie może być szczęśliwy bez korzeni.

A ja tylko, zamiast bić się z losem, stoję sobie obok. I planuję skok na Meksyk.
Kłirk kłirkiem. To ten moment, kiedy mówię głośno: nie jestem tą osobą, za którą mnie uważacie. Nie wymagajcie ode mnie miłości, współczucia, pomocy, bo nie jestem w stanie wam tego oferować. Nic o mnie nie wiecie, bo - pewne rzeczy się zmieniły. Ba, zmieniło się prawie wszystko. Tamten świat już po prostu nie istnieje - dlatego brak mi korzeni. Głupotą jest uważanie za swój fundament materialnych tworów, które przetrwały, skoro nie ma już tych najważniejszych ludzi.

Stoję przed lustrem w bordowym, aksamitnym kapeluszu Największej Elegantki Świata, zanurzam palce w Jej kuferku z biżuterią, wdycham lekko zwietrzały zapach Jej perfum, słyszę mój własny dziecinny śmiech.
Wchodzę do pokoju, który teraz tonie w nastoletnim bałaganie; kiedyś był pełen medycznych książek, kroki ginęły w grubym, brudnożółtym dywanie, a On - siedział w wiklinowym, bujanym fotelu i mrużył czarne oczy w uśmiechu pełnym czułości, ale też lekkiej ironii. Sękate palce zaciskał na grzbiecie kolejnej książki, z którą zmagał się jego umysł - moja kopalnia wiedzy o świecie, jego prawach, wartościach, moja kopalnia dowcipów i złośliwych powiedzonek gaszących nastoletnich adoratorów.
Na poddaszu tekturowe pudło - wystający rąbek koszuli. Wtulam twarz i czuję zapach Jego ciała. I prawie czuję, jak mnie mocno przytula i pyta, kiedy znowu się zobaczymy, a ja po raz pierwszy i ostatni odpowiadam - nie wiem. Teraz uśmiecha się do mnie ze zdjęcia, a ja już nic...
Nic.

Czyszczę się z reszty - moje korzenie to Oni, tylko to się liczy z przeszłości. Dlatego mogę się włóczyć bez przeszkód, najważniejsze mam zawsze ze sobą. W sobie.

czwartek, 18 grudnia 2008

Ku potomności i przytomności własnego umysłu

Cóż mogę powiedzieć. No kurwa żesz mać! Jestem dość mądrym i pojętnym dziewczęciem, w związku z czym przeczuwałam, że finalnie lekko się sparzę, ale jednak... kurwa no.
Hm, legła w gruzach siła mojej kobiecości, jednak tym razem nie trwało to długo - ot, do opróżnienia pierwszego piwa, po którym to widmo siły powstało, otrzepało się z cmentarnego pyłu, po czym okazało się, że jakby straciło na widmowatości i nabrało całkiem przyjemnych jak na ową sytuację rumieńców.
Szlag by to - że ja zawsze sobie wybiorę. Nic, nic, nie pierwszy to raz i nie ulega wątpliwości, że przeżyję i to z niemałym wdziękiem, ale jednak takie historie, mimo że bardzo teatralne, nie są już przeze mnie wytęsknione. Urok mają, a jakże, ale tak dla odmiany przydałby się happy end. Nie lubię podrób, temperatury pokojowej i tej cholernie nudnej, nudnej, nudnej uprzejmości. Ma wrzeć, szaleć i wybijać się ponad przeciętną.

(bo mnie wszystko boli, tak naprawdę. I ja już nie mam siły)

A propos, czy ktoś wie, gdzie się produkuje coś takiego, jak Szczęśliwe Rodziny? Bo to musi być fabryczne, na żywo nie nada.

środa, 17 grudnia 2008

Czasem tak jest, że ktoś, kto powinien zostać w bezpiecznej, zamknietej przeszłości, nagle pojawia się, odpala papierosa i uśmiecha się, jakby chciał powiedzieć: przecież wiedziałaś, że tak będzie. Gorzej jest wtedy, kiedy okazuje się, że zamiast go wyśmiać lub ewentualnie strzelić w pysk za pewność siebie, arogancję i bezczelność, można tylko przyznać mu rację.
Dlatego też pójdę na to spotkanie, zamiast przykładnie i pensjonarsko zalać się w trupa.

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Mdłości

Od tej potwornej kampanii świątecznej, że niby wszyscy się radujemy, uśmiechamy i wprost zalewamy pozytywnymi uczuciami; kochający się rodzice, mega grzeczne nierzeczywiste dzieci, zdrowi, młodo wyglądający dziadkowie, nieproblematyczne psy i koty srające przykładnie do kuwety. A wszystko okraszone coca colą.
Pewnie znowu zapodadzą dzieło wszechczasów pt. Kevin sam w domu i uwaga, nawet mogę być zaatakowana ponieważ od dzisiaj posiadamy telewizor. Skończył się jakiś etap. Mam nadzieję, że pudło zarośnie kurzem i będzie robić za tabliczkę do przyklejania sobie domowych niusów, albo mądrości rodem z sobotnich WO.

W sobotę wieczorem, jak przykładna polska komórka rodzinna wybraliśmy się z mym współlokatorem do galerii krakowskiej, w celu przejechania się naszym nowym metrem, czyli linią numer pięćdziesiąt. Tak tak, to był cel. Galeria była celem zmyłką, bo gdzieś trzeba było pojechać, a przy okazji odbębnić kupno nowego telefonu.
I co. I pstro. Muszę wam powiedzieć, szanowni państwo marketingowcy, że wasze triki kompletnie na mnie nie działają, no zero, null. Nie chce mi się myśleć o świątecznych prezentach, ani tym bardziej ich kupować, nie działają na mnie kolędy atakujące mnie z głośników czy chłopcy poprzebierani za mikołaja, którzy ryczą mi do ucha hu hu hu. A w mordę chcesz?
Wszystko to ma w moim przypadku skutek odwrotny do zamierzonego, czyli zamiast delektować się klimatem zbliżających się świąt i kupować, kupować, kupować, uciekam gdzie pieprz rośnie (czyli np. do pauzy), olewając zaplanowane zakupy i dochodząc do wniosku, że znakomicie obędę się bez pewnych artykułów.
Kiepski ze mnie klient, dzięki Jahwe.

A teraz radio w pracy nadaje christmas christmas, ciągle fucking christmas, dość dość, to dopiero dwudziestego czwartego grudnia..!

(gorzej było w Manchesterze - pamiętam, że głupi angole zaczynali całą imprezę w połowie października; no, ale po nich nikt by się niczego lepszego nie spodziewał)
Łożmatko, właśnie odkryłam zdjęcie R. w białym kaszkiecie.
Kurde, co jest z tymi białymi kaszkietami?! Czy ja jakiś radar w tyłku mam, czy co? Od tej pory, zanim się z kimś umówię, przeczeszę internet w poszukiwaniu zdjęć wspomnianego osobnika. Jeśli znajdę w białym kaszkiecie - biada.

Ile to czasu oszczędzi, tak swoją drogą. Jest biały kaszkiet - znikam. Proste i bezkonfliktowe;)

niedziela, 14 grudnia 2008

Greg pisze autobiografię...

... o odkrywczym tytule "Ja i moje życie";)
Jest w trakcie, siedząc aktualnie w mojej kuchni.

Póki co ma gotowe tytuły rozdziałów, jak następuje:

1. Oj, chyba jestem gejem.
2. Tak, jestem gejem.
3. Dlaczego jestem gejem?!
4. Czy naprawdę jestem gejem???
5. Dżisssas, jednak jestem gejem...
6. Boże, dlaczego jestem gejem?!

Tęsknoty, przytulańce

I białe różności do domu zakupione o nieprzyzwoitej dziewiątej rano w sobotę w Ikei. Co ja mam z tym białym ostatnio, zastanawiające, swoją drogą...
Wojtek przybył z ogromnym zwojem papierzysk pod pachą - cicho zakwiliam z zachwytu, po czym w obłędzie chaotycznego szału zerwałam ze ściany różne takie wypociny, coby zrobić miejsce. I jest.
Dokumentacja fotograficzna wkrótce.
(ponieważ artysta też człowiek, wiem z autopsji, wyprodukowałam w podzięce dzikie naleśniczki na ostro, co spotkało się z głębokim zrozumieniem oraz pomrukami radości)

-------------------------------------------

Cześć łobuzie. Bardzo mnie smucisz.

-------------------------------------------

Powód ogromnej satysfakcji został napotkany kole godziny dwudziestej trzeciej w kolorach i ledwo przeze mnie rozpoznany - utył z piętnaście kilo, ma potrójny podbródek i obwisły tyłek. Eks, znaczy.
Jest cudnie.
Mama złośliwie prycha - hihi, a nie mówiłam..?

Ano. Co nie zmienia faktu, że i tak w dzisiejszej pojebanej rzeczywistości jest najnormalniejszym facetem, z którym miałam bliższy kontakt. Tylko mnie paskudnie zdradził. Reszta natomiast to psychopaci - uwielbiam te ich jazdy u kilku, z którymi łączy mnie przyjaźń, pozostała część natomiast napawa mnie smutną pewnością, że kłirk kłirkiem pozostanie na wieki wieków.

I jak powiedziała pewna aktorka, z którą wywiad dziś czytałam - zwiążę się z kimkolwiek, byle nie aktorem. Nie ufam aktorom.

O, to to.
Święte słowa pani dobrodziejki.

piątek, 12 grudnia 2008

Lonely music

Mam nowe Luomo.
Martini Rosso z sokiem grejpfrutowym.
W nocy będę łobuzować.

Mam cienie pod oczami, zmęczoną twarz.

Szczęściara..?!

A to jeszcze

Elliot Erwitt


Naturalnie

No. Pachnę jak niemowlę dosłownie.
Olałam wczoraj Sephorę, to miejsce dla zblazowanych lachonów (do którego pewno wrócę w podskokach jakoś na wiosnę) i poczyniłam zakupy w Naturalnym Sklepiku na ulicy Krupniczej, który polecam bardzo bardzo, chociaż mój portfel poleca go mniej.
Stałam się szczęśliwą posiadaczką takich różnych płynów i mleczek sto procent naturalności, w pięknych, szklanych flaszeczkach i słoiczkach, oraz specyfików do włosów, stworzonych, jak się wydaje, li i jedynie z alg i wodorostów, a to, że mają funkcję myjącą, jest jakby efektem ubocznym.
Nic to, pachnę obłędnie, czysto, świeżo i niewinnie. Tak też się czuję - dosłownie wilk w owczej skórze.

Dziś premiera Drakuli, więc bardzo to się ładnie wszystko połaczyło. I byłoby fajnie i miło, gdyby nie brak jednego telefonu - wiadomo, że ja, zamiast sama zadzwonić, raczej wyłysieję z tęsknoty. I nawet mnie ceny peruk i kapelutków nie zmuszą do naciśnięcia tej, a nie innej kombinacji cyferek, nie ma mowy.

Trochę smutno.
Ale nie poddajemy się, nie poddajemy.
Nie będzie tak, że jeden chłop zniweczy efekty tych wszytskich maseczek i smarowideł, które wczoraj w siebie pracowicie wklepałam.

czwartek, 11 grudnia 2008

Te romanse to jednak nie mają większego sensu...

... bo człowiek ma z tego li i jedynie zaległości w sprawach naprawdę ważnych i znaczących. Na przykład nowa płyta Luomo wyszła, jakoś pod koniec października. A co mamy? Połowę grudnia mamy. I Ciotka Samo Zło do tej pory nie posiada Convivialu - tragedia, komedia i całkiem niezrozumiałe zaniedbanie..! Na festiwalu górskim się nie było, koncertu Lipnickiej się nie zobaczyło, bożole w dresach się przepędziło, bo się zapomniało. I co ja mam w zamiar? Ruch transowy.
A, to ja dziekuję pięknie, wolę po mojemu.

I teraz sru - do sklepu.
Tak mi przyszło wczora z wieczora do głowy, kiedy to zasiadłam w Eszewerii nad grzanym winkiem, że coś to Luomo za długo milczy. Chwilę później, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, z głośników zajęczało Tessio. Odpadłam. Pierwsze miejsce publiczne, nie licząc starego samochodu, gdzie usłyszałam moje piękne kochane. Luomo, znaczy.

Chciałabym zniknąć na chwilę - mam przemiłego gościa w domu, ale teraz potrzebuję siebie. Zamknięcia się w czterech ścianach na tydzień, przetrawienia nowych płyt, które dziś nabędę z okazji powrotu do duchowej cywilizacji oraz wytarzania się w nowym Zafonie, mamiącym mnie z empikowej półki. Też zakupię, a co. W sensie praktycznym potrzebuję nowego telefonu i prezentów dla my loving family (wykluczając mamę, wrr wrr), w związku z czym zastanowię się, oleję powyższe, przekładając na jakże piękny czas dnia dwudziestego drugiego grudnia lub coś koło tego, a dziś dopieszczę siebie duchowo. I cieleśnie, bo różne smaczne smarowidła w Sephorze widziałam*.

* Powyższy tekst nie ma nic wpólnego z tym, że dostałam ogromną premię.

środa, 10 grudnia 2008

Pięć bab w czerwonej terenówie

Czyli warsztaty na Śnieżnicy. Z bezdomnymi.
Zakochałam się, tak poza tym; cóż, będzie jazda.
Siedzę wreszcie we własnej kuchni, pięknie zdobnej w nowy plakat rumuńskiego festiwalu fotografii i mlaszczę nad martini z sokiem. Wiem, żenada.

Mama dzwoni i mówi: "wisisz mi dwieście pięćdziesiąt, kupiłam sobie od Ciebie perfumy pod choinkę, trafione wreszcie będą". No, bezczelna cudownie. Chwilowo nie posiadam wspomnianej kwoty, chociaż czekajcie, ponoć premię dostałam. Za te wszystkie dzieci szkoleniowe, znaczy.

(zalogowałam się na konto - masakra, bardzo pozytywna..!)

I jeszcze impreza po drodze była - zaskakująco miła, niezobowiązująca i dokładnie taka, jak większość imprez powinna wyglądać. Rozochociłam się znacznie, natomiast okryłam hańbą li i jedynie w stopniu minimalnym. Minus był jeden i nazywał się Red. Yhm, to znaczy nie było go, więc w sumie brak minusa.

Nic z tego nie będzie, uff.

-------------------------------------------------

Jakie historie muszę zdarzyć się w życiu człowieka, żeby wyrzekły się go własne dzieci? Co musiał zrobić? Wczoraj usłyszałam dziewięć takich opowieści.
Jestem małym żuczkiem gówno wiedzącym o ludzkich nieszczęściach.