piątek, 27 listopada 2009

Fru fru

Tyle się podziało, że aż nie wiadomo od czego zacząć, więc myślę i myślę i nagle od tego myślenia przychodzi refleksja: a może by nie pisać o tym, bo po co tak właściwie, ha..?
Wieczny dylemat związany z wywlekaniem prywaty na światło dzienne. No to może tak subtelnie, parę słów...

Spędziłam ja zeszłej niedzieli z dziewczętami czas upojny na komisariacie. Nie zdzierżyli pięciu rozchichotanych bab i oddalili nas w ekspresowym trybie czterech godzin. Bosko. Efekt jest taki, że śpiewam jak ta głupia piosenki Kapeli ze Wsi Warszawa i wcale, ale to wcale nie wiem, co mam powiedzieć osobie sprawczej, która właśnie stamtąd przybyła i znając życie, czegoś ode mnie chce. Być może nawet - mnie.
A ja uciekam. Na paluszkach, po cichutku, przemykam, to tu, to tam. Bo ja już mam inne zainteresowania.

piątek, 20 listopada 2009

Brat z Wyboru przeżywa wielką miłość. Ja przeżywam wielkiego kaca.

Ten paskudy francuski sikacz zagryzany oliwkami i serem daje równo po garach. Moja wina, moja wina... taaak, trzeba było umoczyć usteczka i prychnąć wzgardliwie, a nie trąbić kieliszek po kieliszku robiąc tylko przerwy na tekst: bleh, co za ohyda, nalejcie mi jeszcze.

Podczas gdy ja oddawałam się pijaństwu w zacnym i cenionym gronie, Brat z Wyboru wyczekiwał na przyjazd jego nowej wielkiej miłości, która zaszczyciła nas w Kra. Jedyny problem polega jakby na tym, że wielka miłość tkwi od trzynastu lat w związku z inną wielką miłością i na dodatek jest rozwiedziony i dzieciaty. Dawno temu, ale prawda. Raczej nie wyobrażam sobie Brata z Wyboru jako ojczyma dla potomstwa jego chłopaka. To nie wypali. nauczy je tych wszystkich brzydkich rzeczy, które zwykle kończą się nałogiem. (Jam przykładem).
Strasznie jestem ciekawa, jak to się skończy...

Weekend szykuje się smakowicie, jako że przybywa Łoles z Aneczką. Jak dodamy do tego wizytanta wspomnianego powyżej oraz stos różnych wydarzeń, które należałoby nawiedzić, to pozostaje tylko udać się z kamienną miną do sklepu i kupić skrzynkę redbulla.

czwartek, 19 listopada 2009

Bożole, bożole...

...czyli siarczany, obowiązkowo w Kolorach. To wieczorem, a póki co krótka przerwa w pracy; mam nadzieję, że lepiej spożytkowana na napisanie tych kilku słów, niż wczorajsza, kiedym to szorując nosem po klawiaturze kompa powtarzała jak mantrę: dzisiaj skończę, kurwa, dzisiaj skończę projekt. Ekhm, efekt jaki jest, każdy widzi. Od ostatecznego finału dzieli mnie tylko kilka głupich godzin i będzie git.

Odbyłam wczoraj fascynującą rozmowę telefoniczną, z osobą, która się koszmarnie ostatnio rozchorowała, na głowę. Kilka miesięcy temu pisałam, że to dobry człowiek jest, mamiąc się, iż jego niedyspozycja umysłowa to chwilowa sprawa. Niestety nie. Snobizm, egoizm, bucowatość i warszafka płonie wyłażą mu uszami, nosem i otworem gębowym. Prywatny trener na siłowni i jedzenie krewetek na kolację to naprawdę nie są rzeczy, którymi należy się chwalić, gdyż są normalne. Omatkobosko, toż idąc do pierwszego lepszego fitness clubu, który nie jest w dziurze zabitej dechami ustala się z panem mięśniakiem - który - się - zna program swojego treningu i diety, cele i zaplanowane rezultaty, prawie jak we wniosku o grant unijny. A krewetki prosto z Włoch przylatują samolotem do Kra w każdy wtorek i czwartek i dają je pięknie doprawione za głupie trzy dychy. W niezłej knajpie pod Wawelem, na ten przykład.
Tak czy inaczej, okazane snobstwo i śmieszne chwalenie się niczym przy próbie zrobienia z tego czegoś, olałabym złośliwym chichotem, gdyby nie fakt, że przy okazji obrażono moje miasto i mnie. Usłyszałam mianowicie, że wiśnióweczka w Alchemii, którą mój rozmówca swego czasu namiętnie trąbił, oddając się przy niej rozmowom na frapujące tematy i będąc bezczelnie fajnym i szczęśliwym człwlwiekiem, otóż że ta wiśnióweczka właśnie jest sprawą lumpiarską i bardzo passe, jak i cały Kazimierz, jak i cały Kraków, jak i cała Małopolska właściwie. Źle u nas, proszę państwa i niedobrze. Prezentujemy niższą kastę społeczną, nie to, co stolyca. A moja osoba się starzeje. Dziwne, że ja tego nie widzę. On też, no, najwyżej że jakimś cudem przez telefon, bez opcji video. Ale może wyczuwa. Ho ho... jak tak na siebie patrzę, to normalnie stwierdzam, że jest fajnie. Nawet paznokcie mam ostatnio krwistoczerwone i wypastowane clarksy na stópkach - może to właśnie te oznaki starzenia się... choć w tym przypadku ratuje mnie kompletnie niepoważna kiecka z kolorowym kogutem na pól tyłka i wygolona prawa część łba. O cieniach pod oczami nie mówię, bo mam magiczny przyrząd iw są lorę;)

(Haha.
Żal mi Cię, stary. Bardzo. Szkoda Cię. Postaram się zapamiętać tylko tego człowieka sprzed dwóch lat; o tym nowym nie chcę nic wiedzieć).

---------------------------------------------

Zmieniając temat, jestem niesamowicie rozochocona przez Rewers (szczególnie sceną, w której Janda rozpuszcza kwasem w wannie trupa Dorocińskiego, a ściślej Irena niweluje trupa Bronisława) oraz, z innej półki, przez Julia & Julie, film przecudny, ciepły i tak urokliwy, że brak słów. Więcej takich poproszę!

niedziela, 15 listopada 2009

Leave me, standing alone

Szykuje się diablo ciężki tydzień.
Nie wiem jak to się dzieje, ale choć staram się załatwiać wszystkie moje sprawy na bieżąco, to i tak co jakiś czas zbiera się ich tyle, że po prostu nie da rady temu podołać. Najchętniej nie wychodziłabym spod kołdry, wzorem Brydźki paląc nerwowo szlugi i malując paznokcie na czerwono.
To nie jest dobry pomysł; wypróbowałam.

Ale. Na przyszły łikend zapowiedziały się Łoles z Aneczką i nie kryję, że dodały mi tym siły życiowej w stopniu dość znacznym. Poza tym w czwartek le beaujolais est arrive i wcale się nie wstydzę, że z przyjemnością opiję się tym wstrętnym sikaczem, a co. Przyda się po stypowym piątku, który był jedynym zaznaczeniem wolnych dwóch dni. Nie poszłam do teatru. Nie poszłam na otwarcie psich klimatów na Szczepańskim. Nie nie. Kupiłam dwa płaszcze, spłukując się w ten oto banalny sposób z dokumentnie wszystkich pieniędzy*, po czym tkwiłam pod kamienicą, gapiąc się na trzech dresiarzy przymierzających się do kupna samochodu kolegi, którego i tak finalnie nie nabyli. Spóźniona głupie dwie godziny wylądowałam na Nowym, gubiąc po drodze większość znajomych, z którymi byłam poumawiana, pomachałam chwilę nóżką w pończoszce w Esze, po czym zostałam pod przymusem zaprowadzona do STRASZNEJ, ale to strasznej knajpy, gdzie wciągając smętnie piwo siedzieli jacyś dziwni ludzie, poprawiając na sobie granatowe sweterki w serek i przyklepując tłuste i ohydne włosy, które chyba miały być super hiper modnymi fryzurami, czy coś w ten deseń. Ja nie wiem, nie znam się. Koledzy sobie pili i rechotali radośnie, a ja z przerażeniem zdałam sobie sprawę jak bardzo, ale to bardzo nie chcę ich znać, z nimi tu siedzieć i kalać sobie wrażeń estetycznych i intelektualnych takim czymś, co mnie otacza.
W Kolorach dali wiśniówkę, znajome twarze przy barze i dużo bzdurnych śmiechów. I już było dobrze. Do tego stopnia, że sobota i niedziela są miło spędzane w najlepszej możliwej konfiguracji: mam wyborczą i obcasy, pięć nowych filmów na dysku, durną książkę, zapas dobrej herbaty i kalafiora w lodówce oraz jestem sama, yeah. I wieczorem będę oglądać Taniec z gwiazdami, a co. Pojadę po bandzie, po całości;)

*kompletny brak klasy i kultury, gdyż ponieważ pól roku temu nabyłabym radośnie kilka płyteczek w empiku i jakąś książczynę przyzwoitą, a nie kolejne szmaty, uch. Wstyd i hańba.

wtorek, 10 listopada 2009

Coraz bardziej pociąga mnie ta druga strona

W pracy gorzej niż źle. Kopnął mnie zaszczyt, który do kurwy nędzy jest ostatnim, czego potrzebuję.
Osoba sprawcza zarażona bardziej niż się wydawało. Snobizmem zarażona. I głupotą wielkomiejską. Znieczulicą. Zapomnieć, wykasować numery telefonów, wywalić z pamięci. (nie da się)

Mam cały czas płacz pod powiekami.

Przejrzałam dziś listę kontaktów w telefonie. Nie ma osoby, z którą chciałabym się dobrowolnie spotkać. Moimi najlepszymi przyjaciółmi są: laptop i kolory, gdzie mogę spokojnie napić się kawy.

piątek, 6 listopada 2009

Childfree or childless?

Bardzo fajny, o dziwo, artykuł na onecie, o ludziach NIE CHCĄCYCH mieć dzieci. Normalnych, fajnych osobach nastawionych na rozwój osobisty i inwestowanie w swoje pasje, o zdrowym egoistycznym podejściu do życia, nie mających najmniejszego zamiaru tego zmieniać, aby poświęcić się wychowywaniu potomstwa. Nie zamierzających tracić swojego czasu i pieniędzy, co mówią wprost, zamiast pieprzyć o gęstości zaludnienia i wszelkich bolączkach związanych ze zdrowiem tudzież przyszłym szczęściem dzieci.
Podoba mi się ich argumentacja, trafia do mnie. Niczego nie udają, ot, po prostu idą swoją drogą, będąc przy tym niestety napastowani przez własne rodziny i współpracowników, rzadziej przyjaciół. Wszyscy znamy te teksty o magicznym pojawieniu się instynktu rodzicielskiego (nie tylko macierzyńskiego!) już po porodzie, nawet jeśli całe życie nie miało się do tego nawet minimalnego przekonania, mądrości o depresji poporodowej, która ponoć jest objawem zwykłego lenistwa i kobiecej skłonności do wyolbrzymiania, jakby to był co najwyżej PMS, tak dla przykładu. Zasrana pielucha własnego dziecka ma prawo tylko pachnieć, a zarzygany przez potomka dywan, kupiony za ostatnie pieniądze w czasie podróży po Peru, zyskuje po prostu nowy, choć dość znamienny wzór, którego bynajmniej nie trzeba spierać, tylko wręcz utrwalić fiksatywą i po dwudziestu latach pokazywać dziewczynie/chłopakowi syna/córki z tekstem-wytrychem: "a tu widzisz, porzygał się, jak był takim małym słodkim dziubaskiem".
Uff. Bardzo się cieszę, że ta polityka wyjątkowości zaczyna być ukracana. I to przez kogo? O dziwo, bardzo często przez pary z małymi dziećmi, które otwarcie przyznają, że potomstwo to nie miód, cud i orzeszki, tylko w dużej mierze syf, zmęczenie i totalny wkurw związany z koniecznością poświęcenia siebie, przynajmniej przez kilka pierwszych lat życia dziecka. (Jak to całkiem otwarcie mówiła Fran: "po urodzeniu Aarona miałam ewentualnie czasem chwilę dla siebie, żeby umyć zęby"). Zaraz po takich parach odzywają się ludzie, którzy dzieci mieć zwyczajnie nie chcą i nie życzą sobie wpieprzania się do swojej decyzji wszystkich wokół, począwszy od mamusi, aż do pani w warzywniaku. Szklanka wody na starość nie jest już dzisiaj absolutnie żadnym argumentem.

Ucieszył mnie ten artykuł szczerze. Własnego dziecka nie mam i marna jest szansa, że będę je mieć. O dziwo, przy całym moim egoizmie i niezdrowym trybie życia chciałabym jedno urodzić, nawet koszmarnie bojąc się ciąży i wszystkich związanych z nią przyjemności, na przykład sposobu wydostania się potomka na świat, ekhm. Moja bezdzietność wynika bardziej z tego, że nie posiadam jeszcze ojca dla naszego przyszłego dziecka, uwzględniając też opcję, że ten domniemany ojciec nigdy nim nie zostanie, bo w międzyczasie machnie inne na boku. Będąc wszak osobą bezdzietną zaczynam się postrzegać jako wolna od dzieci, właśnie w tym rozumieniu, ponieważ na siłę atakują mnie różne cudne młode matki. Czy ktoś wie, jaka to przyjemność pójść do niezłej knajpy na obiad i dusić się zupą marchwiową z imbirem, bo laska ze stolika naprzeciwko beztrosko wyjmuje pierś i zaczyna karmić kwilące niemowlę?! Ohyda. To jest pewien rodzaj napastowania, trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Tak jak ciocie, radośnie pouczające mnie przy większości spotkań rodzinnych o konieczności szybkiego powołania na świat nowego obywatela, nie ważne z kim, nie ważne jak, nie ważne za co i na co wychować, a już najmniej ważne, czy ja chcę, byle by był.
I teraz, moi drodzy, wreszcie mała konkluzja. Skoro ja, posiadając jakieś tam perspektywiczne wyobrażenia o macierzyństwie, czuję się napastowana i zasypywana tymi wszystkimi "urokami" rodzicielstwa, czuję presję społeczną i nacisk, jak mają się czuć te osoby, które dzieci mieć zwyczajnie nie chcą? Nie muszą się nikomu z tego tłumaczyć, jest to ich decyzja, taka sama, jak kupno albo i nie większego mieszkania, czy też zamiana albo i nie samochodu na inny model. Jak wyjazd do innego kraju. Banalne? Nie. To wszystko są wybory osób bezpośrednio związanych z tematem, li i jedynie.

Tu ukłony dla mojej przyjaciółki Fredro, za codzienną odwagę i cierpliwość w zmaganiu się z rzeczywistością..!

wtorek, 3 listopada 2009

Pankowa księżniczka

Po pięciu dniach przymusowego zamknięcia w moich jakże ogromnych apartamentach przydarzyła mi się chwila klaustrofobii, więc zmuszona byłam wyjść. Choć na chwilę, no proszę ja was, inaczej zwariowałabym jeszcze bardziej. Na całe nieszczęście wczora z wieczora znalazłam na pudlu zdjęcie Natalki Kukulskiej z pięknie i subtelnie wygoloną głową, więc spacer mój zaowocował wizytą w salonie fryzjerskim. Piękny i subtelny fryz Natalki został lekko podrasowany, w związku z czym posiadam ślicznie ogolone pół łba oraz włos po pas po lewej stronie. Jestem totalnie zachwycona. Ciekawe, czy mnie zwolnią/wydziedziczą..?
Połączyłam przyjemne z pożytecznym i przysiadłam na kawkę w kolorach, skąd śpieszę donieść o zmianie osobistego imidżu. Jest fajnie, a co.

Zaczytuję się ostatnio we wszystkim, co mi wpadnie w łapska. Łącznie z ulotkami moich tableteczek, co nie jest ni trochę uspokajające. Człowiek nagle zdaje sobie sprawę, że faszerując się tym świństwem leczy jedno psując drugie. Jedynym znanym mi lekarstwem nie powodującym skutków ubocznych jest chyba herbata z sokiem malinowym, co to ją sobie aplikuję trzy razy dziennie.

-------------------------------------------

Jestem zła potwornie w ramach przemyśleń po wczorajszej rozmowie z Fredro na temat osoby sprawczej. Osoba sprawcza jest aktualnie określana w mych myślach li i jedynie za pomocą epitetów zaczerpniętych pełnymi garściami z "Achai" Zmieniańskiego i brzmi to mniej więcej tak: gnój pieprzony, szlag by to, sukinsyn zakłamany jeden, inteligenty jak diabli, ale za to buc i kawał wrednego chama, itepe itede. Szkoda tylko, że od takiego poklnięcia pod nosem nic nie przechodzi. Nadal jestem wściekła. Nie robi się przyjaciołom takich numerów. Nie robi się nikomu takich numerów! Oczami mej jakże bogatej wyobraźni widzę kawał świetnego życia i jeszcze większy kawał świetnego biznesu, który nie byłby okupiony pracoholizmem i kompletnym brakiem życia prywatnego - czas na kawę i basen zawsze by się znalazł, można by żyć spokojnie i szczęśliwie, godnie i z humorem. A tu co?! Złośliwość i cynizm realiów odbija mi się uporczywą czkawką.

Siedzę w domu i palę papierosy

Choć nie powinnam, bo... ( i tu tysiąc powodów), ale najbardziej przez bolące niemiłosiernie gardło. Grypę. Gorączkę. I doła.
Wróć.
Przy tym ostatnim pali się zwykle najwięcej.

Osiągnąwszy dno emocjonalne zapadłam na totalnie prostackie i mało romantyczne choróbsko; mam czerwony nos, opuchnięte oczka oraz krok nadający się bez ćwiczenia na Zombie Walk Parade. Jest świetnie. Psychosomatyczne zachowania po prostu rządzą. Oczywista nie byłabym sobą, gdybym trochę nie pohisteryzowała. Źle jest i tragicznie, ale to już wszyscy wiedzą i nikt nie zamierza mnie ratować, łącznie z główną osobą sprawczą, więc zmuszona byłam się otrząsnąć lekuchno i powiedzieć sobie to, co przy oglądaniu Persepolis każdorazowo rozpieprza mnie na kawałki: "Nie zabiła Cię rewolucja, trzy zmiany ustrojów, głód, bieda i wyjazd na koniec świata, a prawie zabił cię banalny romans". Szlag by to, no szacun. Co prawda rewolucji nie przeżyłam, ale jakby to zgrabnie połączyć ze zmianami ustrojów to od biedy można podciągnąć pod rok '89, głód zaznałam jeno z własnego wyboru, bieda była umowna, powiedzmy (każdemu się czasem forsa kończy), za to wyjazdów na koniec świata to mogę w mym wykonaniu przytoczyć tyyyle. W tym jestem dobra, tak. A banalny romans? Nie pierwszy, nie ostatni pewnie, choć powiedzmy sobie szczerze, ni banalny nie był, ni romans.

Ciężko jest dramatyzować, gdy z nosa leci katar o sile porównywalnej do Niagary, gorączka podsuwa do głowy majaki i zwidy, przyjaciele donoszą nowe książki, budyń waniliowy i kremówki (pewnie w dzikiej chęci utuczenia mojego tyłka), a moja własna matka dzwoni i radośnie oświadcza: "nie martw się skarbie, zalogujemy się we dwie na sympatii peel".
O żesz ty..!