czwartek, 30 kwietnia 2009

Mój chłopak się żeni

Ten pierwszy poważny, angielski, znaczy. Rugbista. Uff, egoistycznie cieszę się bardzo, bo ulżyło mi, że jednak ułożył sobie szczęśliwie życie, jako że swego czasu potraktowałam go naprawdę paskudnie... Wstyd, wstyd, ale com odpokutować miała, tom odpokutowała.

Oj.

wtorek, 28 kwietnia 2009

Kill'em all, tak poza tym;)

Ciocia Szatana wybrała się do miejsca, gdzie zwykle urzęduje złooooo. Czyli na wesołe miasteczko pod widmowym hotelem Forum w mieście Kra.

A we wtorek wspominam sobotę







piątek, 24 kwietnia 2009

No dobra, dobra, może i mam dwadzieścia osiem lat, ale quizy na facebooku powiedziały mi prawdę - mianowicie moim ideałem mężczyzny jest ponoć Edward Cullen ze Zmierzchu. Internet jest wszędzie, a obcy tropią ludzkość do tego stopnia, że wiedzą nawet, co człowiek niewinnie poczytuje wieczorami pod kołdrą..;)

Caucescu i Cullenowie

El novio viejo zaoferował swe umiejętności związane z zamocowaniem w regipsie kołków rozporowych w taki sposób, żeby nie rozwalić pół ściany w kuchni. Stanowczo skorzystam.

Dziwnie jest. Wiosna, wystawianie nosa do słońca i kombinowanie jak koń po górę, żeby zdążyć przynajmniej z najpilniejszymi sprawami i zobaczyć chociaż dziesięć procent tego, co by się chciało. Festiwal Kultury Rumuńskiej w ten weekend. Juvenia daje w dupę Pogoni Siedlce w sobotę na Błoniach. Koncert Transkapeli i spektakt teatru Masca. W sobotni wieczór powinnam zahaczyć też o Bytom, ale jak, się pytam, jak? I Festiwal Cieni lada chwila. I Miesiąc. I och.
Dlatego mieszkam w najlepszym miejscu na świecie.
Można tu na przykład przeżyć bardzo oryginalną i jedyną w swoim rodzaju randkę - rozpoczętą jak Jahwe przykazali w Pauzie, a kontynuowaną na pogotowiu na Galla, gdzie odbyła się jedyna w swoim rodzaju impreza, dzięki niespodziankowym spotkaniu kochanych przyjaciół. Boli nóżka, boli czółko, krew się leje, jest fantastycznie! Im jesteśmy starsi, tym głupsi - parę lat temu, nawet w tych lekko satanistycznych czasach nikomu nie przyszłoby do głowy zagryzanie czerwonego wina kieliszkiem;)
W oczekiwaniu na rozkosze ukulturalniania się, sprzątam włości jak jaka góralica, poleruję i szlifuję, układam i dmucham pyłki po to tylko, by po chwili zabawić się w Marie - Elenę z najnowszego Allena i w szale maziać meble czerwonym akrylem, czerpiąc dziką satysfakcję z krwistej farby ściekającej mi po rekach. Pewnie nic nie ma do rzeczy fakt, że przez ostatni tydzień łyknęłam cztery tomy Zmierzchu*, przysłane podstępnie przez mą wielebną Sis.

* kicz, żenada i rozpusta, która zmiażdżyła mnie i wypluła totalnie zdezorientowaną faktem mojego stanu psychicznego, który sprawił, że zaczęłam wyczuwać rosnące mi w szpic zęby, wręcz rejestrować postepującą bładość skóry, kontrolować szybkość reakcji fizycznych i domniemaną czerwień białek moich oczu. Wszystko na nic, jestem dalej człowiekiem, który na dodatek zatrzymał się rozwojowo na poziomie wczesnolicealnym. Różni mnie od nastoletnich panienek li i jedynie to, że nigdy, przynigdy nie mogłabym zachwycić się Robertem Pattinsonem;)))

wtorek, 21 kwietnia 2009

Moja sis i mła, czyli panna z włóczykijem.




Zastanawiam się nad organizacją antytipsową. W służbie społeczeństwu. Stałybyśmy wtedy po przeciwnych stronach barykady - nic nowego, jak widać powyżej;)

Is this your luggage?

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Podzielając uczucia Agatona:

Estoy en casa, ya borracha y enamorada con Jorge, sino que se occuro que su novia es mi companera polaca de Cuenca. No i bida i wszystko jasne.

Poza tym, happy birthday to me.

piątek, 10 kwietnia 2009

Za wolność sporo się płaci

Za to bardzo się ją docenia i kiepsko idzie zrezygnowanie z chociażby maleńkiej cząsteczki. Są też objawy chorobliwe - kilka zauważam właśnie u siebie - na przykład obrzydza mnie czyjś dotyk. To chyba nie jest normalne. Tzn. nie dotyk w kontekście seksualnym, ale zwykłe uderzenie łokciem czy coś w ten deseń. Blee, makabra. Nie wiem, co to się mi stało, ale najchętniej trzymałabym ludzi na odległość co najmniej metra. Może to jakaś nowa reakcja mojego organizmu będąca ścisłym przedłużeniem czysto estetycznego spojrzenia na ciała innych - wiadomo, wiosna idzie, towarzystwo się powoli rozbiera. Niestety.
Bleh.

Poza tym święta - kolejny raz nie tak, jak bym chciała. Co pół roku stoję przed dylematem, czy wypiąć się i rozczarować familię, czy zacisnąć zęby w kurczowym uśmiechu i przeżyć, planując w myślach odreagowanie po, zwykle trwające tydzień. My loving family w większej części jest naprawdę ok i nie wyobrażam sobie za bardzo świąt wszelakich bez ich towarzystwa, jednak przygotowania do nich to już całkiem inna historia. Jaki jest sens zapieprzać przez trzy dni tylko po to, żeby czwartego dnia nie mieć siły ruszyć tymi ręcami, którym zafundowało się przerób taki, że nie daj Boże.
Powinno się leżeć w słońcu i puszczać bańki mydlane.
Ganiać po łące z psami.
Pić wino z kryształowych kieliszków i podjadać to, co się akurat nawinie.
Aby było coś, co się nawinie, powinno się wieczór wcześniej gotować z najbliższymi, bałaganiąc bezczelnie w kuchni i śpiewając przy garach.
Trzeba ubrać się wygodnie i dupie mieć. No.

Spróbujcie przekonać do tego moją babcię.
No to pa.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

niedziela, 5 kwietnia 2009

Pele - mele naif

Problemy są w zasadzie trzy, za to każdy taki, że wszechświata na niego mało. Jakby się uparł, to da się do dwóch zredukować, ale nie klepmy się grzecznie po pleckach.
No nie wiem, jak będzie.

To tyle, tytułem jęczącego wstępu. Szczegóły ominę łukiem szerokim, jako że w głowie mi dudni i buczy od tego wszystkiego, a teraz jest czas relax - kolory - kawa - niedziela - bazie w torebce.

W piątkowy wieczór Brat Mój z Wyboru zebrał większą część moich roztelepanych i mało urodziwych szczątków, w celu zafundowania odskoczni pod tytułem Patty Diphusa w fenomenalnym i wybitnie cekinowym wykonaniu Ewy Kasprzyk. Jestem zachwycona. I zamyślona. Podejrzewam też, że pedałownia zasiedlająca kinoteatr Uciecha nie dzieli mych uczuć, zatrzymawszy się na zachwycie. Poza tym, ludzie nie umieją się śmiać. Jedyny ryk na widowni, taki z prawdziwego serca, wykonywał Brat z Wyboru przy nieco cichszym udziale mej osoby. No cóż.

Wczoraj słońce i spacer nad Wisłą - co roku pozytywnie dziwi mnie ilość rowerowych ludzi w tym mieście. Co roku o tej porze dochodzę też do wniosku, że mieszkam w najwspanialszym miejscu na świecie, wybitnie przystosowanym do łażenia/biegania/jeżdżenia na rowerku lub roleczkach oraz przysiądnięcia sobie spoconą pupą i obserwowania innych łażących/biegających/jeżdżących. Uwielbiam ten stan. Taki piknik. I ludzi uwielbiam, rozłożonych nad Wisłą z laptopami i szkicownikami i plakaty na mieście, szczególnie te od człowieka z wielką czarną kropą i kółka wzajemnej adoracji nawet i targ na Żydzie, na który właśnie spoglądam przez okno i słońce, słońce, słońce. Oczywista za dwa miesiące wszyscy będą jęczeć, że gorąco i za dużo turystów, ale póki co jest naprawdę pięknie. Nawet psyche mi się lekko od tego poprawia, a to już coś.
(Za oknem słychać buczący motocykl - tutaj całuję Fredro, która właśnie w tym momencie dopieszcza swą nowo nabytą cebusię na torze cartingowym. Zuch dziewucha;)

I co.
Czuję straszny niepokój wewnątrz. Próbuję się pozbierać; niech słońce pomaga.

piątek, 3 kwietnia 2009

Pięknie, gdy słońce głaszcze nas po nagich plecach

Znalazłam płytę, której podświadomie szukałam. Była w pudełku razem z kilkoma innymi, niewinnie podpisana Bieszczad's collection charakterem pisma, którego nie chciałabym już nigdy musieć czytać. teraz przeczytałam z wyboru, robiąc sobie pod nosem podśmiechujki z tej maniery anglojęzycznej u dorosłego, właściwie to wkraczającego już w wiek średni mężczyzny. Na płycie jest kilkadziesiąt zdjęć. Dużo zapomnianych kapliczek, szronu na urywających się nagle torach pociągowych, kilka pajęczyn utkanych nigdzie i pomiędzy niczym, jest Władek i Stefan przy barze w Siekierezadzie szczerzący się znad książki Nerudy, jest śpiący pies i kirkut w popołudniowym słońcu. I rzeźby i okna cerkwi w Baligrodzie i dom i wędzone węgorze i ćmy nad pstrągami i pogięte drzewa w bieszczadzkim lesie. Prócz tego jest katalog ukrywający wszystkie płyty Calexico. Black Heart w szczególności. Jest film Jamnicek i ten koszmar takiego pięknego syna urodziłam. Jest Priscilla królowa pustyni i Szulkin z boską, młodą i wymalowaną Jandą. Kilka tekstów: stoję na balkonie, bar oraz jak ciekawie spędzić... I tłumaczenie Pauli Kohlmeier - jej rewelacyjnego Kina.
Jak to było? Prawdziwe historie przydarzają sie tylko wtedy, kiedy jest się tak napradę sobą. No właśnie.
To co, że wyglądasz na smutnego - nie napiszę do ciebie już żadnego listu.

Szalenie delikatna jestem na kacu

Ajajaj.
Program artystyczny rozpoczął się niestety wczora z wieczora z oberży alternatywnej, dokąd to udałam się w myśl idei, że jedno piwo jeszcze nikomu nie zaszkodziło, choć dzień był nie taki i pora nie taka (ludzie gromadzili się na Franciszkańskiej, zapalali znicze, a ja pod tym oknem słynnym tylko przebiegłam i uciekłam hen w dal, na rynek, przestraszona objawami zbiorowej histerii ogarniającej miasto na literę K, jak i całą Polskę, podejrzewam. Wstyd trochę, ale nic nic, ja moją najważniejszą rocznicę miałam trzy dni temu, nikomu nie plując ten drugi kwietnia to dla mnie teraz - pesteczka. Nie przesadzajmy, trzeba trzymać pion, a póki co to jest głównie nabijanie sakwy najbardziej szczerymi ludzkimi uczuciami. Nie godzę się i już).
Wracając do tematu. Się gadało i się lekko spożywało, się śmiało i filozofowało. I się narobiło. Samo, oczywista, bo co złego to zawsze ja, ale nieświadomie. Niefajnie.
Nic to, nie będziemy płakać nad rozlanym mlekiem, tylko kupimy sobie kartonik nowego. Pełen program artystyczny zostanie przełożony, bo teraz marzy mi się raczej łikendowe odsypianie, a nie Wersal i balety. Podejdę do tego lekuchno - Almodovar dzisiaj, jutro leżakowanie nad Wisłą i koniecznie sałatowe sprawy na Kleparzu ( muszę pamiętać o posianiu rzeżuchy!), wieczorem fru pod Kraków, ucieczka z miasta. A w niedzielę leżenie, lenienie, delikatnienie... Nos do słońca. Tęsknię za tym latem przepędzonym z Kają - mimo, że najgorsze emocjonalnie, miłośnie, sercowo - duchowo, było też najpiekniejsze, naj naj. I ognie nocami i yerba mate rankami w ogrodzie i pies i brudne stopy i ta ohydna cytrynówka, ble ble, ależ pychota, jak już nic innego nie było w lodówce w upalne noce. Wyciągnę oczojebną amarantową kiecę i wróci znów indyjski róż. A indyjski róż u mnie znaczy - że jest dobrze. I choć jest źle, to jest dobrze.

czwartek, 2 kwietnia 2009

Stali bywalcy

Mam tyle spraw na głowie, że już zapominam zapisywać, co mam zapisać, żeby załatwić. Przegapiłam środowe kółko onanistów w Psie, które się wzajemnie podniecało cieplutką jako te bułeczki nową knigą, spłodzoną ku ogólnej radości i uciesze przez pana P. W ramach pokuty i powrócenia do własnej skóry idę w piąteczek na otwarcie nomen omen Uciechy właśnie. Będzie Almodovar z Ewą Kasprzyk w roli głównej - ciekawość zżera i powoduje, że przez cały dzień pracy jestem efektywna tak ze dwadzieścia minut. A przynajmniej się staram, to już coś.
Gdzie te czasy braku poważnych problemów, kwileń nad złamanym sercem (ha ha), pomruków i wciągania papierosowego dymu zanim zdążyło się go wydmuchać z płuc..? Matko jedyna, tetryczeję, tak nie można! Od jutra rozpoczynam pełen program artystyczny, trzeba jakoś się ratować.