czwartek, 18 października 2012

Miasto do życia się nie nadaje wcale

W mieście jest brzydko, jest szybko i za dużo psycholi upośledzonych w ten taki nieprzyjemny sposób.
Chcę bardzo za górę, za rzekę, za siedem jezior, kawałek mieć lasu, kawałek pola i dobrze wysuszone drewno na chałupę. Spokój, zajęcia, które mają sens.

W mieście Kraków otwierają się nowe wystawy i powstają nowe knajpy, koledzy leją nowe napitki w nowym gronie, a ja mam dość dość dość. Brakuje sensu w czymkolwiek, bo przecież to nie może być tak, że człowiek żyje w sposób nie pozwalający mu regularnie pobrudzić rąk, zatrzymać się, pomyśleć i zawrócić w razie czego, powiedzieć: "to nie to, to nie tak, to nie Ci ludzie", mieć prawo do błędu i nie musieć gonić za wszystkim po kolei. A tu dupa, kredyt hipoteczny i fochy fochy, jak się odwrócisz na chwilę i spróbujesz pójść swoją drogą. Kurwa, a może ja jestem za mało odważna po prostu.

Wszystko nie tak. Tyle dobrze, że przyjedzie niedługo Łoles i ona zrozumie.

piątek, 28 września 2012

Znowu przyszła jesień, który to już raz..?

Taaa, który to już raz. I znowu zaczyna się jazda - że źle, że niedobrze, nudno, przewidywalnie, że chce się rozrabiać, miewać romanse, pić za dużo wina i chodzić tymi brudniejszymi ścieżkami. Uch, byłam przekonana, że to już się skończyło, a tu nie, niespodzianka, kolejny rok to samo i nic nie pomaga na jesienną grandę. Nie na darmo mówił Kris, jak lat mieliśmy coś kole trzynastu, że powinnam sobie przenieść urodziny z kwietnia na październik, bo na panią wiosnę to ja raczej nie rokuję.
Oglądam od kilku dni Homeland i zabijają mnie sceny, które są powtórką z mojej prywatnej rozrywki. Zastanawiam się, czy gdybym mogła cofnąć czas popełniłabym te same błędy, po czasie tak tragiczne w skutkach? I niestety, niestety, ale wychodzi na to, że chyba znów nadziałabym się na to samo, dla samej przyjemności robienia tych wszystkich zakazanych głupot, które przeżyłam, oczywiście mając więcej szczęścia niż rozumu.
Gotuje mi się krew, jak uświadamiam sobie w pełni, codziennie od nowa, że jestem ŻONĄ. Jezus Maria wszyscy święci, jak to się stało?! No jak? Kocham bardzo mojego partnera, ale słowo żona uwiera mnie w dupę coraz bardziej. To chyba nie tak miało być - po co komu papiereczki, skoro całość polega na codziennym staraniu się o siebie, a nie trzask prask i klepnięte. Człowiek popada w lenistwo, zaczyna niedomagać uczuciowo, nie robi żadnych szalonych rzeczy, a przede wszystkim - nie może romansować. A ja bym się chętnie wdała w romans z moim małżonkiem, tylko tyle, że już się nie da. Bo jest małżonkiem, jasna cholera psiakrew.Moja biedna głowa przestaje to ogarniać. Całość - miasto, porządeczki rachuneczki, obiady niedzielne i że nie można na wino o północy w tygodniu, bo rano trzeba wstać do pracy. O kurwa, o kurwa. Naturalne życie człowieka to raczej nie jest. Jakiś las, głusza, trochę dzikawo, chałupa drewniana i więcej prostoty obyczajów mi się marzy. Tak, żeby nie kombinować, tylko robić swoje, starać się, nie lawirować wśród wszystkich tych "muszę, powinnam, wypada, nie wolno" itepe, itede. Robić wszystko jak najlepiej dla samego siebie, po prostu, bo tylko to jest obowiązkiem ludzkim.
I jeszcze - wywiad z Peszek w najnowszej gazecinie, a tam, pod szyldem skandalu, sama prawda prosto powiedziana.

Jak sobie urządzić romans z własnym mężem? Mogłabym z kim innym, moralność mam skutą nieźle, ale to ponoć innych boli, więc nie będę.

środa, 27 czerwca 2012


Lody ze Starowiślnej są dobrym chwilowym lekiem na większość przypadków dnia codziennego, w tym również zamęt i pranie brudów w robocie, kłótnie i niedostatki pożycia małżeńskiego oraz odebranie radosnej informacji od mamusi, że mimo danych solennie obietnic i tak kupiła mieszkanie w stanie deweloperskim.
Nie będę się niczym denerwować, bo po trzydziestce to już naprawdę niedobrze robi na cerę, a ja niestety mam jak zwykle niejasną sytuację pieniężną i muszę przyhamować z mikrodermabrazją i oszczędzaniem na przyszłościowy botoks, chociaż pani od paznokci opowiadała mi ostatnio, że znów nastała moda na złote nici w ryju. O Jahwe, ratuj.

-----------------------------------------

Poza tym mimo starannego i cyklicznego przyjmowania likarstwa w mojej głowie średnio się poprawia, nie mam jakiegoś wyśmienitego nastroju, a co sobie poradzę z jakimś problemem, to jego miejsce natychmiast zajmuje kolejny. Wiem, że jęczyduszostwo moje jest przypadłością przewlekłą, niedobrą, a na dodatek typowo polską i powinnam walnąć się w łeb, wyprostować plecki i ruszyć do boju, ale tak jakby nie mam ani przekonania, ani energii. Średnio ze wsparciem jakimkolwiek, tak poza tym. No co zrobię, ludzie nie rozumieją depresji, przy czym ja też jako ta durna robię zawsze dobrą minę do złej gry i wyczyniam jakieś głupoty, zamiast powiedzieć wszystkim przyjaciołom i bliższym kolegom: słuchajcie kochani, jest pięknie ładnie, ale ja już nie mam siły i proszę, nie zamęczajcie mnie swoimi historiami, bo bardzo gówno mnie one teraz obchodzą, no niestety niestety. I to nie dlatego, że jestem zła i niedobra i nieczuła i suka w ogólności, tylko sobie po prostu średnio ostatnio radzę sama z sobą, a likarstwo nie działa jakoś wybitnie. I nie wiem, no nie wiem, jak i co dalej będzie, cholera żesz jasna psiakrew.




wtorek, 12 czerwca 2012

Pustota istota

Szukam mieszkania w Lublinie. Nie, nie zamierzam przeprowadzać własnej osoby, jeno mą nadobną madre, która lata po trzech piętrach, poleruje trzysta metrów kwadratowych i przestaje na tej powierzchni mieścić rzeczy niezbędne do życia. A tu już czas spojrzeć na wszystko z odpowiedniej, choć niezbyt miłej perspektywy i przyznać, że niestety, ale nasi bliscy są już tylko w naszych serduchach. Reszta proch i czarnoziem, a poza tym comiesięczna impreza pod tytułem rachunki za utrzymanie ogromnej chałupy to już jest tylko żal i zgrzytanie zębów o coraz bardziej pustoszejące konto. (Yyy, ta myśl wyszła tak jakby średnio zrozumiała).

Natchnął mnie jak zwykle Pan Wilk. Zapytałam wujka google co tam u niego słychać i niestety, niestety dowiedziałam się, że nowa książka wyszła już w lutym, po drodze odbyło się w Krakowie spotkanie autorskie, a ja, jako ta gapa, robiłam wtedy coś całkiem innego, ale na pewno mało interesującego, skoro za cholerę nie pamiętam. Wstyd. Celem nadrobienia zaległości natychmiast zakupiłam nową książkę Pana Wilka i oczywiście zapadłam w sen jaki złoty. Dni zaczęły płynąć tym rytmem, za którym tęsknię. Znowu zawyło w środku i zapytało, po co to wszystko, te papierki, monety brzęczące, cztery kąty i odkurzacz za półtorej pensji, skoro należałoby raczej spakować zapasowy podkoszulek i coś od deszczu i jechać tam, daleko, poczuć wiatr od Oniego na osmalonej słońcem buzi i nie zastanawiać się zbytnio nad miejskimi głupotami. Dobrze jest wiedzieć, że nie tylko u mnie w głowie dzieją się te włóczęgowskie zapędy, dobrze jest przyznać przed samym sobą, że ta tropa to nie moja i że odwagi brak, żeby zrobić po swojemu to życie, ale przyjdzie w końcu taki dzień, że dam radę. I to jest chyba właśnie ta cała moja wiara, szumnie nazwana.

Tak na dobrą sprawę trzymają nas przedmioty. Bo mieszkanie, bo meble, bo samochód, bo coś tam. A czy tam, w tej mojej dziczy to by było aż tak przydatne? Sweter na grzbiet, żeby nie zmarznąć i brać życie na klatę, zobaczyć, co niezbędne, a co tylko takie się wydaje. Odsiać, przesiać, posegregować. Przez trzydzieści lat życia w jednym domu moja matka zgromadziła dziesięć pokoi, strych, piwnicę i dwa garaże rzeczy, bez których nie umie się obejść. Mebli, pamiątek, obrazów i książek, ale też ubrań, nieudanych prezentów i gadżetów typu elektryczny mop i magiel do pieluch, z których wyrosłyśmy z siostrą prawie tyle lat temu, ile ma dom. Przerażające. Wyprowadzając się po raz pierwszy zniszczyłam, wyrzuciłam tudzież oddałam trzy czwarte moich rzeczy. Te, które zostały, straszą mnie do tej pory - otwieram szafę, a tam szczerzy się do mnie licealny sweter, zaglądam pod biurko, a tu paczka kaset Metalliki i pochodnych. Ha, nawet szatanów znalazłam i to niebagatelne ilości. Wszystko pięknie ładnie, tylko że to nas trzyma i przywiązuje do miejsca, nie daje iść dalej.
Z drugiej strony - zrobiło mi się ciut nieswojo, kiedy wyrzucając śmieci znalazłam trzy akwarele pięknie oprawione w drewniane ramy, wepchnięte gdzieś pomiędzy wyliniały dywan a pudełko po pizzy czterdzieści pięć centymetrów. Przygarnęłam, umyłam, powiesiłam na ścianie. Obrazy i książki to tylko na przechowanie, a ciuchy i reszta - daleko won.

piątek, 18 maja 2012

Tu naprawię, tam popsuję, buzi sobie podaruję.

Primo, drogi pamiętniczku - zapamiętać po wsze czasy, że samopomoc babska jest niezastąpiona i dzięki przyjaciółkom można wszystko. Przykład? A proszę uprzejmie - jęczy jedna taka z mego miasta rodzinnego, że źle niedobrze i straszliwie, zbrzydła, utyła i osiwiała, mąż ją rzucił i praca na dodatek też, a to o wiele gorsze od jakiegoś chłopa. I co się robi w takiej sytuacji? Opłaca się mix kosmetykaliów, wysyła się rodzoną sis, co ma zdolności tak zwanie manualne, uprasza się ją o dokonanie odbrzydzenia i odsiwienia, a samej pakuje się mega przesyłkę pełną ciuchów i dodatków, w myśl zasady, że każda baba robi się od razu szczęśliwsza, jak tylko ma coś nowego do włożenia na grzbiet. I już. Efekt? Piękna, fajna laska zaczyna wierzyć w to, że jest piękna i fajna, wypina cyc do przodu, wciąga brzuch, którego po ciąży ciut ciut przybyło i z entuzjazmem wysyła chłopa w pole, a sama zaczyna szukać pracy.
Secundo - poszłam na test kwalifikacyjny do takiej jednej firemki, jako że i ja wciąż zmagam się z zagadnieniem tak zwanego zatrudnienia, na szczęście w formie wymiany nie poszukiwania. Poszłam, zobaczyłam 112 osób i zrobiło mi się śmiesznie, no ale jak już tam byłam to siadłam i napisałam, o co pytali. Kilka godzin później dostałam zaproszenie na rozmowę, jako jedna z szóstki szczęśliwców. Najpierw się upiłam, później obejrzałam dwa odcinki Simpsonów, a na koniec przypomniałam sobie, że jest po północy a ja nadal nie wiem, w co się ubiorę i czy coś w ogóle posiadam w szafie, co by się nadawało. Snu mi to z powiek nie spędziło, więc rano nastąpiły sceny dantejskie na czterdziestu metrach kwadratowych przy współudziale dwóch kotów gryzących powiewające paski od sukienek i guziczki od dawno zapomnianych eleganckich bluzek, które w szale wygrzebywałam z dna szafy. Jakoś się udało, choć uważny obserwator zauważyłby, że osoba odziana czuje, że udaje kogoś innego. Nic to, pojechałam, pogadałam, tylko trochę się podenerwowałam, wróciłam, po drodze kupiłam sobie w prezencie dwie pary majtek w angielskie różyczki co to je kocham, papryczki faszerowane ostrym serem, koper, węgierskie salami z chilli i kilo pieczarek. Ładna nagroda. I siedzę i czekam. Do poniedziałku.
Tertio: dziś jest w Kra noc muzeumowa, koncert kolegi oraz nasiadówa w galerii pt. sport w sztuce. Będą znajomi i przyjaciele, a ja chyba nie pójdę. Jakoś milej mi się myśli o filiżance herbaty i wieczorze z laptopem i książką o Rasputinie, niż o wożeniu dupy przez pół miasta, żeby pokazać się na wystawach, które już widziałam. Trochę mi wstyd za ludzi, którzy nie pójdą, bo trzeba płacić, a jak pójdą w końcu, kiedy nie trzeba płacić, to nawet nie obejrzą, bo są tam po to, żeby się polansować. Tragedium i dramatikum potworne. Z drugiej strony coś ze mną nie tak, ale to już stwierdził mój doktor od duszy, który zdiagnozował mnie jako osobę częściowo wycofaną, choć mnie się zawsze zdawało, że jestem zwierzęciem wybitnie społecznym. Cóż, widocznie nie dzisiaj.

środa, 16 maja 2012

Wolna chata tiririri

Ahahaha. Moja praca naotwierała takich podfiremek, nazatrudniała kilkunastu przygłupów, a efekt jest taki, że jak nic nie działało, tak dalej nic nie działa. I teraz próbują mnie ubrać w ten fartuszek, żeby zrobić ogólne porządki.
A takiego chuja, za przeproszeniem.
Wyprostowałam swą dumną postać, zadarłam brodę do góry i powiedziałam głośno, co sądzę i dlaczego. Cisza, jak makiem zasiał.

Nie będę się denerwować, bo po trzydziestce to już szkodzi na cerę. Zrobię sobie ładne paznokcie, napiję się czerwonej herbatki, co to ją ciotka dentystka przywiozła z Chin i będę skupiać się na swoich sprawach. Na przykład na dalszym intensywnym poszukiwaniu innego miejsca zatrudnienia.

Z innej beczki - Mąż Świecko Zaślubion mię niecnie porzucił i pojechał w me rodzinne strony, gdzie chwilo zamieszkuje z moją siostrą, piękną, młodą, jędrną i o dziesięć lat młodszą. Heh. Co prawda były czasy, że podejrzewałam go lekuchno o chęć zostania moim ojczymem, gdyż zaprzyjaźnili się z mi madre od razu i niepokojąco blisko, ale to, co się teraz dzieje, to już normalnie przesada. Praca wypchnęła go chwilowo z Krakowa. A tak na serio, to dosyć mnie to cieszy, bo to oznacza, że przez kilka najbliższych dni będę robić to, co robiłam wczoraj wieczorem, czyli popijać piwko z przyjaciółkami od razu po wyjściu z pracy, śmiać się z chłopców na Kazimierzu, co to mają dupki grubości mojego uda, a ja przy nich wyglądam, jakbym uciekła z buszu, jeść pizzę z oliwkami i tuńczykiem, a na dobranoc oglądać durne i wzruszające komedie romantyczne made in France.I słuchać głośno głupich piosenek w wykonaniu Emou i Luomo, o yeah!


piątek, 11 maja 2012

Wystrzegaj się szczerości po pijaku, bo bat nad własną kręcisz głową

Wczora z wieczora wraz z Dziką Strzałą okryłyśmy się pospołu wstydem i hańbą - ona umiarkowaną, a ja zdecydowaną. Ona kupiła jedną parę butów, a ja dwie, ona wypiła litr piwa, a ja półtora. W pełnym zachodzącym słońcu, ekhm. Bolało.
Jak już udało mi się wrócić na włości w stanie lekko chwiejnym i obładowanym zakupami, na które w zasadzie nie było mnie stać, zachowałam się jak ostatnie cielę i pokazałam memu Mężowi Świecko Zaślubionemu ostatni przyczółek wolności własnej czyli tę oto stronkę. Kurwa kurwa. Wcale mi się to nie podoba. Jedyna nadzieja jest taka, że nawet jak on tu wlezie to i tak nie przeczyta, jako że z reguły nie czyta (tak, wiem, do takich ludzi nie powinno się nawet odzywać z daleka, no, ale tak wyszło). Z drugiej strony Mąż Świecko Zaślubion czyta jak najbardziej to, co mu się wyświetla na ekraniku, olewając tylko słowo drukowane. Wróżę mu zapaść, zgubę i tragedię osobistą.

środa, 9 maja 2012

Brudy

Jest mi w życiu o wiele lepiej odkąd zaakceptowałam fakt, że już na zawsze pozostanę pajacem i nigdy nie nabędę umiejętności bycia osobą elegancką, dobrze ubraną i do tego choć troszeczkę sukowatą. Jeżeli komuś ma się popruć bluzka albo wywalić kawa na kolana w najmniej odpowiednim momencie, to z dużą dozą prawdopodobieństwa będę to ja. Od chwili, kiedy kompletnie przestałam się tym przejmować jest jakby lepiej. Poza tym trampki są wygodniejsze od tych dziwnych butów united nude, które wszyscy noszą. Ładne to to, kolorowe, ale znam lepsze sposoby na wydanie siedmiu stów z groszami.
To tyle tytułem wstępu o wyglądzie.
Teraz dusza: a więc drogi kajeciku, co tu zrobić, co tu zrobić? Wśród wielu ruchów mających na celu uporządkowanie mojego syfu życiowego zabrakło tego jednego, który by wyjaśnił pewne sprawy romansowe z zaszłości. Jest to o tyle istotne, że podświadomie gnębią mnie takie wyrzuty sumienia, że mi się to czasem śni po nocach, a to już nie jest dobrze. Cała zabawa trwa od dłuższego czasu i doprawdy ostatnią rzeczą, do jakiej jestem zdolna, są przeprosiny, ale chyba jednak będę musiała się jakoś przełamać i w końcu podłożyć głowę pod topór. Gwoli ścisłości - chodzi o rugbistę. Chyba powinnam napisać list tudzież maila po prostu z przeprosinami i życzeniami wszystkiego dobrego w życiu, ale już na etapie myślenia o tym czuję, jakie to głupie. Tu nie chodzi o żadne nawiązanie kontraktu, wracanie do sprawy i inne bzdury - obydwoje mamy ten etap dawno za sobą, po prostu nie lubię siebie za to świństwo, jakie mu zmontowałam i to jest chyba ta jedyna rzecz, której wstydzę się w życiu.
Mój Mąż Świecko Zaślubion trochę się ze mnie śmieje,ale tak do końca nie wie, jak to było, bo ja za bardzo nie chcę wracać do sprawy. On ma jasno i prosto - ta zrobiła mi kuku, tej zrobiłem ja kuku i dobrze mi z tym. No tak, ale on zawsze jest w zgodzie ze sobą i ma tą swoją wewnętrzną odwagę, za którą go strasznie cenię i która przy okazji nie tylko mi imponuje, ale też inspiruje to tupnięcia nóżką w pończoszce, kiedy jest taka potrzeba.
Muszę przemyśleć sprawę. I tak wiem, że skończy się na niczym, ale może napiszę choć jakiś list, którego i tak nigdy nie wyślę.

wtorek, 8 maja 2012

Kooperativ

No dobrze. Wszystko pięknie ładnie, tylko czemu Brat z Wyboru przeprowadza się znowu do miasta ojczyzny diabła czyli Warwsiowy? No czemu? Podkreślam, że nie "chce się przeprowadzić", "myśli o możliwości przeprowadzenia się" czy też "po pijaku postanowił solennie, że się przeprowadzi", tylko faktycznie to robi. Bida, znaczy. Jedenaście lat tam spędzonych nie nauczyło go, że nic dobrego w Wawie się nie zdarza, pod warunkiem, że nie jest się na przykład w odwiedzinach u Łolesa, bo to już całkiem inna historia.
Już teraz czuję się samotna i chlipię cichusieńko w koszulę, bo chusteczki mi się już na dziś jakby skończyły. Nie wiem, jak to będzie, rodzina mi się rozjeżdża.
A już miałam taki piękny plan - pobrać wszystkich i zrobić kooperatywę zdroworozsądkowych zakupów spożywczych. Pomysł częściowo ściągnięty, a częściowo zmodyfikowany z wyrzutów sumienia, które chodziły mi po głowie odkąd znowu zaczęłam zażerać się kiełbasą, choć nie powinnam, bo zwierzątka, bo zdrowy rozsądek, bo noł fakin łęj, że mięso mną rządzi, ale jednak. I tak sobie umyśliłam, że skoro już nie potrafię opanować tego paskudnego nałogu, to nadrobię na czym innym i stworzę kółko onanistów zdrowego i dobrego żarcia w równie zdrowych i dobrych cenach. A co. Można.
Gdyby ktoś nie był do końca przekonany do pomysłu to zapraszam do porównania sałaty z grządki mi madre z jakąkolwiek inną kupowaną na placu tudzież w sklepie za milion trzysta dolarów od główki, mimo, że to już maj.

A może mam ja takie cudne pomysły, bo wreszcie mnie małżonek zawiódł do doktora, a doktor, choć nie pijany, jednak zapisał mi likarstwo na deprechę? Naprawdę przez te wszystkie lata myślałam, że tak po prostu mam doła i to nic nienormalnego, że jest buu i do dupy, a tu się nagle okazało, że świat może jednak być miłą karuzelą i jedyną rzeczą, jakiej do dziś się boję jest li i jedynie chwila, kiedy mój świecko zaślubiony mąż mówi: "proszę Cię, zrób dziś rachunki".
Ekhm.
Łoboziuniu.

I zawsze wszystko wychodzi na jaw.

środa, 21 marca 2012

Ci pieprzeni pracodawcy z NGOsów

No dobra. Jeżeli szybko nie zmienię pracy będzie bardzo, bardzo źle. Czy ktoś ma coś ciekawego do powiedzenia na temat mobbingu i traktowania pracowników jak psy? Nie? A ja mam i to na tyle sporo, że powstanie z tego książka długa i obfita. I wydam ją, pierdolę, to będzie moja mała zemsta.
Jak to się dzieje - mam szefową, nie szefa, a jest gorsza, złośliwsza i bardziej bezczelna niż niejeden facet. Facet szef z reguły jest konkretny i ma worek argumentów przygotowanych na każdą sytuację, przynajmniej tak wynika z mojego doświadczenia. Moja firma jest stosunkowo mała - poniżej 100 pracowników, wszyscy są przynajmniej po jednej magisterce i ze dwóch podyplomówkach, młodzi piękni i niestety biedni, a poza tym dający się wkręcać w chory system złodziejstwa i wmawiania im, że nic nie znaczą i gówno potrafią. Mówię bardzo stanowczo: kurwa, nie. Pracując tam pięć lat  za bardzo nie umiem opowiedzieć na pytanie co mnie interesuje, jakie mam hobby i co robię po pracy. Bo nic nie robię, leżę. W wyniku złodziejstwa i mobbingu, zmuszania pracowników do podpisywania lewych umów pod groźbą utraty pracy (ciężko jest wyjść i wszystkim pierdolnąć, jak się ma dziecko na utrzymaniu albo kredyt hipoteczny na 500 tysi - to se mła, se mła) ludzie na pitach zarabiają krocie, a w rzeczywistości nie starcza im na podstawowe potrzeby. I nie, ja nie mówię tutaj o nowych butach na wiosnę, raczej o zapłaceniu takiego rachunku za prąd, żeby starczyło raz w miesiącu na tabliczkę czekolady.
Tak jest i tak jesteśmy traktowani. Dlaczego, dlaczego nikt nie mówi ze mną magicznego słówka NIE?! Dlaczego tak śmiertelnie się boimy? Ja wiem, też przez ten czas szlag mnie trafiał i przysłowiowa kurwica strzelała, a siedziałam cicho jak mysz pod miotłą, dając sobie zapchać dziób premią albo projekcikiem za kilka tysi, bo pozwalało mi to na zrobienie kuchni albo zapłacenie kolejnej raty za mieszkanie, albo, chociażby uszycie kiecki ślubnej , która aż taka ślubna to od razu nie była. Wiem, że ludzie się boją, że stracą chociażby taką pracę. Wiem, bo sama też się bałam. Mimo to, przychodzi taki moment, w którym czara goryczy się przelewa, człowiek się stuka w głowę, jak dał sobą manipulować, zapisuje się do psychiatry po happy pills, pisze cv i zaczyna się dziwić, że jak to, naprawdę ja tyle potrafię? Później wysyła te stosy dokumentów w odpowiedzi na ogłoszenia, szuka i wierzy, że gdzie indziej jest lepiej, normalniej, przyzwoiciej. Ale wiesz co, mój drogi pamiętniczku? Pieprzyć to. Jak się okaże, że to jednak tylko moje urojenia i ktoś znowu będzie chciał ze mnie zrobić szczotkę do wszystkiego, to zamiotę kiecką, łypnę okiem z krechą a'la Amy i założę własną firmę. I będę gotować.
Żaden pracodawca już mnie nie upokorzy. Mam trzydzieści lat, zrobione dwie specjalizacje na studiach, podyplomówkę z międzynarodowym certyfikatem, z pięćdziesiąt kursów specjalistycznych, kupę doświadczenia i duże zdolności. Radziłam sobie w naprawdę różnych sytuacjach. Już żadna praca nie zrobi mi takiego kuku w mózgu, że poza nią nic innego nie będzie się liczyć, o nie. Mam wąsko zdefiniowaną grupę przyjaciół, zajebistego męża, fajne mieszkanie w mieście, w którym zawsze chciałam osiąść, swój czule pielęgnowany czas wolny, rower, ulubione knajpy i co raz to nowe wydarzenia, w których chcę uczestniczyć. Pod moim nosem grają kapele, które chcę usłyszeć, wystawiają się artyści, których chcę poznać i zobaczyć, dzieją się rzeczy, których chcę być częścią. Nie dam się!

P.S. Ciekawe, czy instytucje finansujące wiedzą, w jaki sposób przejada się pieniądze unijne? Przykład: 25840 pln - koszt kompleksowego przeszkolenia i nakarmienia grupy bezrobotnych, 1 774 160 pln  - koszt przygotowania tych jebanych szkoleń przez tłum ludzi, którzy przez dwa lata machali nóżkami w pończoszkach i połowę swojego wynagrodzenia oddawali pracodawcy. Bo musieli. Nie, nie pomyliłam się w cyferkach, tam jest naprawdę milion na początku.
Aloha!