środa, 23 grudnia 2009

Ci źli niedobrzy koledzy

Czasowo, na okres świąteczny, przeniosłam me wdzięki z miasta Kra do miasta Lublin. No i co, no i co, ja się pytam?! Od razu dorwało mnie to straszne towarzystwo z czasu uczęszczania do szkół wszelakich i zostałam niecnie i podstępnie zwabiona do Lulu, oraz równie niecnie i podstępnie spita wiśnióweczką. Oczywiście kompletnie się nie spodziewałam. I oczywiście to się nie przydarza regularnie co pół roku.
Ekhem.

Nic dziwnego więc, że po wczorajszych baletach wśród tych upadłych aniołów mam zwykłego, staropolskiego kaca i wszystko leci mi z rąk, co nie jest zbyt przyjemną sprawą dzień przed wigilią. Zbiłam parę naczynek i roztrzaskałam parę puzdereczek, po czym poszłam po rozum do głowy i udałam się szukać kiecki na sylwestra, skoro nic inteligentnego nie byłam w stanie zdziałać. No i kurwa mać. Te tłumy w sklepach. Ten obłęd w oczach. Te dziwne kroje kiecek na dziewczęta z nogami metr siedemdziesiąt przy wzroście metr sześćdziesiąt (nie, nie na odwrót), które mają cycki naturalnie pod brodą i za rzecz zwykłą i normalną uznają paradowanie w sukience długości paska do spodni..! Szlag mnie trafił, cholera strzeliła i wtedy przyjechał Dżonny Bi. Wsiedliśmy więc radośnie do hondziaka i zrobiliśmy oborę na ulicach siejąc strach i zamęt stylem jazdy i prędkością bynajmniej nie spełniającą jakichkolwiek wymogów prawa, co pięknie uzupełniało dudnienie wszelakich przebojów disko plus the clasch i placebo oraz ryk z dwóch subtelnych gardziołek. Od razu jest lepiej.

Sprawa ze mną i Dżonnym Bi wygląda tak, że jest to mój przyjaciel od dawien dawna i po grób, po drodze na chwilę narzeczony i kochanek, na zawsze wróg śmiertelny, osoba sprawcza w wielu dziedzinach oraz straszna menda warszawska, której to dotyczy kilka z poprzednich odcinków. I mogę to spokojnie napisać, jako że wyjaśniliśmy sobie to i owo. Dżonny Bi jest snobem, jakich mało, rozpieszczonym do granic możliwości wrednym sukinsynem, ma niesamowicie zgrabny tyłek i uważa, że z tego tytułu wszystko mu wolno oraz że każda baba, na którą spojrzy będzie do niego skamleć i lizać mu podeszwy butków od Tommy'ego H. Ponieważ kocham Dżonnego Bi i tęsknię za nim regularnie, mając go przy tym powyżej uszu po dziesięciu minutach w chwilach, gdy znajdujemy się w jednym pomieszczeniu, z radością stwierdzam, że może wreszcie nastał ten moment, kiedy spokojnie możemy przestać się tarzać w etapie pt. narzeczony i kochanek i skupić na tym, co zawsze było i zawsze pozostanie, czyli przyjaźni i wrogości aż po grób. Bo mogłabym pół życia spędzić rozbijając się z tym małym bucem jakimkolwiek środkiem komunikacji, byleby prowadzonym przez niego (bo jeździ wszystkim jak na ścigaczu) i śpiewając na całe gardło badziewne klubowe kawałki, co do których nigdy się nie przyznamy, że czasem słuchamy, ale jakoś znamy na pamięć wszystkie zwrotki...

Brak komentarzy: