środa, 12 sierpnia 2009

O rany

Dziesięć dni z szanowną młodzieżą w kompletnym buszu to stanowczo fajna sprawa wobec tego wszystkiego, co czekało na mnie w pięknym mieście Krakowie. Z wrażenia nabzdryngoliłam się dwoma kieliszeczkami białego wytrawnego spożytymi w Miejscu. Wstyd, hańba i dziecinada, phi. W górach było lepiej - dostałam od bandy szesnastoletnich chłopców czerwony oczojebny podkoszulek z napisem "najfajniejsza dziewczyna na świecie". Będę miała w czym sprzątać mieszkanie.

Mam mętlik w głowie związany z pewnymi zmianami w towarzystwie oraz niezbitym dowodem na to, że pewnej bliskiej mi osobie po prostu odpierdala. Skończy się to bardzo nieprzyjemnie, jakoś czuję w kościach, a nie mam żadnego wpływu na bieg wydarzeń. Mogę tylko spokojnie czekać aż weźmie i pieprznie - niefajne uczucie, tak obserwować falę tsunami i nie móc ani zwiać ani krzyknąć do innych, żeby uciekali. No nic, zobaczymy, jak to będzie.

Mam straszną ochotę na jesień - to natarczywe już słońce i wulgarne dziewczęta w letnich sukienkach sprawiają, że człowiek całkiem nieświadomie jest cały czas play. A ja już chcę odpocząć. Poleżeć w fioletowym swetrze na dachu, dopasować pogodowy jazz i włączyć tryb leniwca. Odkryć znów piegi na nosie i poczuć te cudne, najszczęśliwsze sobotnie poranki w kolorach, nad filiżanką kawy, przed laptopem, a wokół - spadające nie wiadomo skąd liście.

Brak komentarzy: