środa, 19 sierpnia 2009

A verbis ad verbera

Byłam dziś rano u mojego do - tej - pory prawnika, żeby mu oświadczyć, że nie jest już moim prawnikiem i odebrać wszelkie pisemka na tematy mnie interesujące, które dla mnie magazynował i w założeniu miał się nad nimi biedzić, ale się nie biedził. (Uch, okrutna konstrukcja wyrazowa mi wyszła).

Pan prawnik na początku był przemiły, później był wściekły, a na końcu olewczy. Bo mu szeleszcząca rzeka odpłynęła sprzed noska.
Baj de łej.
Istotniejsze to, jak dobrze jest żyć ot tak, w rozciągniętych spodniach i z drewnianymi koralami na szyi. Wystawiać twarz do słońca i nie martwić się, że w błyskawicznym tempie zrobią mi się piegi. Żal mi bardzo tych pań i panów prawników, wciśniętych w swoje eleganckie, odprasowane ubranka, chcących wyjść na ekscentryków tylko tak trochę, na pół palca, dzięki robionej na zamówienie muszce z wykładziny dywanowej albo kiczowatemu tatuażowi w kształcie różyczki tuż nad lewą kostką. Żal mi ich, bo upchnęli się już tak bardzo w tych wykończonych na wysoki połysk kancelariach, wśród białej skóry i ciemnego mahoniu, map oprawionych w srebrne ciężkie ramy (które są ich jedyną wiedzą o świecie, bo wcześniej jeździli tylko po uniwersytetach, a teraz brak im czasu nawet na wakacje na Mazurach z własnymi dziećmi, jeśli jeszcze nie zapomnieli, jak się je płodzi). Żal mi ich sekretarek, wychudzonych i oszpeconych kolorem na siłę blond, których jedynym celem jest dorównać klasą wyglądu tym wszystkim, od których są zależne. Jakby nie patrzeć i tak wypadną przy nich smutno i kiczowato, przerysowanie jak w komiksie i z nutką rzucającej się od razu w oczy tandety pozorującej luksus. To się nigdy nie zmieni, choćby nie wiem, jak się starały - może chodzi tu o typ ludzi, którzy dobrowolnie pracują w takich miejscach, może nie ma tu żadnego znaczenia kwestia wysokości pensji i ilości wolnego czasu; to chyba bardziej sprawa gustu, a ten, nie rozwijany i nie poddany nieustannej intelektualnej stymulacji zapada się głębiej i głębiej, aby skończyć na jarmarcznym stoisku.

Wyszłam taka zadowolona z tej kancelarii pana nie - mojego - już prawnika! Było gorąco, żar lał się z nieba, a ze słuchawek w moich uszach wylewała się Lizz, śpiewając o jesiennych butach na stopach swojego kochanka. Byłam uboższa o pieprzone czterysta złotych, które musiałam zostawić panu prawnikowi, nie zyskałam nic, nie straciłam nic, wszystko zostało tak, jak było, poza stanem mojego portfela. Pan nie - mój - już prawnik potrafił mi bardzo logicznie wytłumaczyć, dlaczego nie odda mi moich papierów i dlaczego choć jestem wolnym, pełnoprawnym obywatelem Rzeczypospolitej Polskiej, nigdy nie notowanym i nie szkodzącym nikomu, nie mogę samodzielnie decydować, czy pan prawnik ma zaprzestać działań dotyczących mojej osoby w moim upoważnieniu, czy też nie. Nic nie zrozumiałam z tego wywodu. Wstałam, wyszłam, sprawę uważam za zakończoną. Teraz to on nie rozumie. Biedny, żal mi go.

Idę na obiad do Quchni na Straszewskiego. Zawsze chciałam zobaczyć z bliska te pomarańczowe lampy.

Brak komentarzy: