poniedziałek, 8 czerwca 2009

Who can you trust?

Wysprzątane poddasze, pachnące leciutko kadzidłem. Białe wino i najnowsze wydanie elle (bo tak się zachciało, czasem się zachciewa, a co). Morcheeba sącząca się leniwie z głośników, błysk świeżo umytej podłogi, wygoda czarnego, bawełnianego dresu, a pod plecami - szarej sofy obitej prostym, żeglarskim płótnem. Czerwony potwór dla ozdoby. Cisza myśli.

Hiszpański szampan na dachu i ot, takie podśmiechujki. Człap, człap, uliczkami górnego Podgórza. Lody ze stacji benzynowej.

Jeden telefon próbujący rozbić cały spokój na kawałki. A nie dam się, a nie.

--------------------------------------------

Przez ostatnie tygodnie unoszę się nad chodnikami; może nie trzydzieści centymetrów, bo mam za ciężką dupę, ale zawsze. Dupa jest ciężka, bo w dupie mam. Uczę się nie przejmować (czymś, wszystkim i się). Nie jestem pewna, czy częściowo nie udaję, oswajając w sobie próby kompromisu - jest mi z tym ciężko, jako urodzonej egoistce, księżniczce i znanej lansiarze, offowej, ale zawsze. Z drugiej strony nigdy nie udawałam, że jest inaczej, więc no, tego... Zmiana wynika bardziej z tego, że chyba wybrałam tą jaśniejszą ścieżkę. Szczęśliwie mi w środku. I tylko czasem wyłazi ta moja wieczna czarna strona, i wrzeszczy i kotłuje się, podsuwając swoje pomysły ze złośliwym uśmieszkiem. Bardzo nęcące wizje, bardzo..! Rosnę, prostuję się, mimowolnie zaczynam mówić niższym głosem. Włączać Arvo Parta. Kupuję wytrawną rioję i telepią mi się ręce... Zaczynam myśleć o ucieczce, o kolejnym zakręcie. Bawię się nerwowo paczką wymiętych zielonych marlboro. Znikam.
A chwilę później mały moment, sekunda, jedno słowo, jeden gest i już, koniec, nic nie nęci, nie mami zmysłów, nie podpowiada tego, co już się tyle razy zdarzyło. Już sobie radzę.

Brak komentarzy: