piątek, 1 sierpnia 2008

Czasomierz...

...mam ja prywatny i dość, muszę przyznać, frapujący. Ponieważ wszelakie czasomierze domowe raczej nie wpółpracują, psują się, wyłączają, przestawiają i takie tam, znalazłam sobie przyrząd uliczny. W formie męskiej. Dobrze służy mniej więcej od roku, poza dniami, kiedy ma urlop.
Jest to chłopiec pewien, którego mijam zaspanym rankiem, rozpoczynając trud marszu do pracy. Zawsze idziemy w przeciwną stronę, więc, siłą rzeczy, gdzieś tam musimy się minąć, a że chłopiec jest osobą niezwykle punktualną, wiem ja doskonale, jak stoję z czasem.
I tak - jeśli spotykam go pod klatką, oznacza to, że należy mocniej zawiązać konwersiki i puścić się biegiem przed siebie; jeżeli minę go na wysokości poczty, to czas mam idealny, natomiast jeśli dopiero na ulicy Siennej, to ogólnie lux i spokojnie mogę złożyć jeszcze poranną wizytę w empiku, tudzież pogapić się w niebo, byle nie na rynku, bo tam gołębie srają. No, ale na Siennej to napotkałam go jak do tej pory może ze trzy razy. Przeważa stanowczo opcja pierwsza;)
Lubię także wystroiczki owego chłopca, gdyż bliskie są mi stylistycznie - dziś była granatowa koszulka z Reksiem (kto pamięta Reksia?), jakieś takie zmęczone już bardzo szturmóweczki oraz kaszkiecik kraciasty. Wytarty co nieco. Zero lansu, sporo dystansu. Lat na oko trzydzieści z porządnym hakiem. Sylwetka przygarbiona, oko ciekawe świata. Krok niedbały, ogólne wrażenie dość bałaganiarskie, no bardzo sympatyczne.
Fajny mi się ten czasomierz udał.

Brak komentarzy: