Kłirkiem się jest definitywnie od urodzenia. Albo tak, albo nie.
Ale oczywiście ten motyw drastycznie wychodzi na jaw dopiero w "wieku związkowym". No i wtedy już się wie.
Kłirki, gnane społecznym biczyskiem, wchodzą w pary, związki, małżeństwa itepe. I zazwyczaj w krótkim czasie brakuje powietrza.
Tak więc żegnaj Gieniu.
Bo kłirk jest zapatrzony i zasłuchany w siebie. Nie egoistycznie, ale tak bardziej twórczo. Toteż z kłirka jest partner do dupy, bo nie współpracuje. Bo najczęściej wszystko już ma i wie. Gdzieś tam w środku, w głowie. Ma plan.
Potem już kłirki są ostrożniejsze, bo po takim skaleczeniu, wolność smakuje niebiańsko. Wolność i nic-nie-muszenie. Owszem, kłirk szuka towarzystwa, ciepła, seksu. Ale bez przesady. Ta pojedynczość jest bezcenna. I wszystko, co z niej wynika.
A w związku kłirk usycha. Poza tym, dla prawdziwego kłirka związek to abstrakcja. Choćby najlepszy. Na tej samej zasadzie można by próbować zmuszać kota do życia w środowisku wodnym. Tłumacząc, że to woda ultraczysta, mineralizowana, pyszota i lux.
Sprzeczności są to i na nic tu racje zdroworozsądkowe.
Reasumując - kto się kłirkiem urodził, ten wie.
Solo.
Tylko solo.
Bo quirkyalone to stan ciągły.
I takie coś w głowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz