sobota, 29 listopada 2008

Runęła komuna sąsiedzka

Noc wczorajsza... piękna. I ranek - przytulony, wyciszony, czuły, ze śmiechem i łaskotkami. Dużo ciepła, przyspieszonych oddechów, dużo - nas. W tle Arvo Part, odczarowany na nowy użytek.
Ręce pachną tym wszystkim.
Red mówi - niech płynie.

Wcześniej chichoty lekko winne, lekko wiśniowe przy dużym stole w Mleczarni. Camilla płacze ze śmiechu słuchając interpretacji dialogu operowego, Robert wspomina Kazimierz piętnaście lat temu; cztery wiśniówki, cztery twarze skupione wokół jednej świecy, radość, luz, masaż pleców.
Red zamyka mnie w dłoni, spokojnie i pewnie.

I nagle, dzisiaj, bum. Jeb.
Z zaskoczenia totalny nokaut i to ze strony najmniej spodziewanej, bo od przyjaciół. Coś się doszczętnie posypało, rozwaliło bezpowrotnie. Jestem między młotem a kowadłem.

Równowaga w kosmosie zachowana - coś za coś.

Red pojechał po psa. Ja zostałam dziś właścicielką kota. Śmiesznie.

Brak komentarzy: