poniedziałek, 10 listopada 2008

It's just a game - everyday pain

Dzień pod znakiem Roisin Murphy i szycia potwora opiekuńczego dla kolegi. Słońce, zapach świeżo zaparzonej kawy na dzień dobry, luźne plany na wieczór - a może tu, a może tam, może to, może inaczej. Szary dres, koty miauczą na podwórku.

Problem jest taki, że mam od lat przyjaciela. A przyjaciel ma od lat swoją ukochaną - niezmienną, jedyną, naj. Lubię ją bardzo i mam mnóstwo radochy z ich szczęścia. Tylko że ostatnimi czasy ukochana przyjaciela wywija numery jako zazdrośnica - nagle, po siedmiu latach zaczęła jej przeszkadzać nasza przyjaźń. Spotkania wieczorne i wspólne wypady tam i siam. Telefony i smsy. Tańce do rana i szumiące w głowach śpiewy, zdarza się, o czwartej rano. To, że on sypia na mojej sofie, gdy okryje się hańbą alkoholową na Kazimierzu. Że ratuje, kiedy potrzeba. I czasem powie za dużo, bo wszak od tego ma się najbliższych. Że wpada w biegu do mojej kuchni, porywa z lodówki schabowego, co się ostał z obiadu i leci dalej.
Bądźmy szczerzy - przeszkadzam jej ja. Nie chce mi się komentować, więc tylko tyle - przykro. Szykuje się awantura, bo przyjaciel tłumaczeniem nic nie wskórał, więc się lekuchno podkurwił. Nie ma to jak babskie fochy, a do tego bez powodu, psia mać.

Wracam do potwora, a potem - na dzielnicę. Ciekawe, co dziś zmalujemy..?

Brak komentarzy: