środa, 10 grudnia 2008

Pięć bab w czerwonej terenówie

Czyli warsztaty na Śnieżnicy. Z bezdomnymi.
Zakochałam się, tak poza tym; cóż, będzie jazda.
Siedzę wreszcie we własnej kuchni, pięknie zdobnej w nowy plakat rumuńskiego festiwalu fotografii i mlaszczę nad martini z sokiem. Wiem, żenada.

Mama dzwoni i mówi: "wisisz mi dwieście pięćdziesiąt, kupiłam sobie od Ciebie perfumy pod choinkę, trafione wreszcie będą". No, bezczelna cudownie. Chwilowo nie posiadam wspomnianej kwoty, chociaż czekajcie, ponoć premię dostałam. Za te wszystkie dzieci szkoleniowe, znaczy.

(zalogowałam się na konto - masakra, bardzo pozytywna..!)

I jeszcze impreza po drodze była - zaskakująco miła, niezobowiązująca i dokładnie taka, jak większość imprez powinna wyglądać. Rozochociłam się znacznie, natomiast okryłam hańbą li i jedynie w stopniu minimalnym. Minus był jeden i nazywał się Red. Yhm, to znaczy nie było go, więc w sumie brak minusa.

Nic z tego nie będzie, uff.

-------------------------------------------------

Jakie historie muszę zdarzyć się w życiu człowieka, żeby wyrzekły się go własne dzieci? Co musiał zrobić? Wczoraj usłyszałam dziewięć takich opowieści.
Jestem małym żuczkiem gówno wiedzącym o ludzkich nieszczęściach.

Brak komentarzy: