poniedziałek, 12 stycznia 2009

You are not alone

A jednak góra może przyjść do Mahometa... tak przeczuwałam. Tylko dlaczego o czwartej trzydzieści nad ranem w sobotę, to doprawdy nie rozumiem, bo skoro chce się już zalogować w mym boskim życiu na dłużej, to doprawdy można wybrać lepszą porę. Chociażby dziewiątą rano, czy coś.
Oczywiście ja jestem Mahometem, Red zaś górą. Przyjemna interpretacja.

A niedziela - czuła. Słońce nad Wisłą, tarzanie się z psem w śniegu, sanki wyproszone na chwilę od miłego pana z dwójką dzieciaków, dyskusje łazienkowe, Kolory - piękne, rozświetlone początkiem dnia, cudnie snobistyczny obiad, bo z wymyślonej rano kaczki ze szpinakiem wyszło całkiem co innego. I przyjaciele i dużo kpin, śmiechu, ryku z głebi trzewi. I rozbijanie się starym mercem po mieście i odwiedziny i oglądanie serialu by Janda, w ramach przygotowań do dzisiejszego spektaklu. Dużo, dużo rozmów. Wtulania głów w ramiona ubrane w grube, czekoladowe swetry. I krzyczenie na niebo. Okropnie kiczowate pocałunki nad rzeką. Cuda w głowie.

Dzień prawie idealny. Wygrzebuję się - kilkanaście miesięcy temu tak wyglądały wszystkie moje dni. Przez ostatnie półtora roku - ani jeden. A teraz - start. Jak to mówi mój Brat z Wyboru: kochana, dopiero zaczynasz ruch w interesie..! Gej, wiadomo.
To nie jest tak, że trafiłam na faceta życia - bzdura, takie pojęcie nie istnieje, a przynajmniej mi nie jest potrzebne do szczęścia. Bardziej jest tak, że dogadujemy się w pół słowa w naszym wspólnym pojebaniu, trochę skrywanym przed resztą świata (co się mają obrażać...) To nie będzie związek, o nie. Jeśli już, to tylko wieczne zakochanie; aktualnie akceptuję jedynie ten etap... Tak tak, wiem, to strasznie niedojrzałe i egoistyczne, ale czy ja kiedykolwiek twierdziłam, że czuję się dorosła i empatyczna? O nie.

Wygrzebałam z głębin pamięci numer telefonu zaprzyjaźnionego terapeuty uzależnień. Zapisałam na takim nierównym karteluszku i zostawiłam na stole w kuchni; widoczne miejsce. Zobaczymy.

Brak komentarzy: