poniedziałek, 4 stycznia 2010

Serwus 2010

Ponoć jaki nowy rok, taki cały rok. Cudnie. Czyli będę wylegiwać się na kanapie, rozpijać hektolitry pysznej herbaty i toczyć leniwe dyskusje z Mężczyzną w Którym Strasznie Się Kocham. Planować kolor ścian w jego nowej jaskini, tonąć w zwałach śniegu i jeść same pyszne rzeczy. Bardzo mi to odpowiada.
Nowy rok był o wiele bardziej sympatyczny niż ten cały Sylwester - tłum obcych ludzi, jakieś cekiny i kwiaty we włosach, dziwna muzyka i podejrzane ilości wódeczki. Niby wszystko miło fajnie, ale - jakoś tak na siłę. Dziadzieję i dziczeję; o wiele bardziej lubię swoją kanapę, pieszczotliwie wybrane wino i jazz pomieszany z hard rockiem, wydobywający się z głośników. Kpiny i śmiechy nad uchem. Rozbijanie się morską szczałą w próbach załatwienia miliona pilnych spraw i fałszywe śpiewy do radia. Iskierki w oczach nad kubkiem porannej kawy.
Przez ten ostatni łikend poczyniłam kilka prób tak zwanego wyjścia w miasto. Utwierdziły mnie one w przekonaniu, że ludzie są głupi, a ja staje się istotą coraz bardziej antyspołeczną. Bardzo rzadko trafia się na postać - tych kilka najważniejszych wokół mnie stanowczo wystarczy, po co rozszerzać to grono na siłę..? Jacyś smutni, pijani ludzie robiący z siebie idiotów przelewają się po kątach znajomych knajp; po jednym kuflu piwa ma się ochotę wyjść, zamknąć za sobą drzwi i powiedzieć prosto w padający śnieg: jak dobrze, że mnie już to nie dotyczy, że już wiem, czego chcę, co mi sprawia przyjemność, a co mnie obrzydza. Do czego nie tyle nie zamierzam się zmuszać, co nawet zawracać sobie głowy myśleniem o tym. Oddzielić pozytywy od błędów, powyrzucać wspomnienia, robić swoje. Odkaszlnąć, wyjść w światło.

Brak komentarzy: