czwartek, 7 stycznia 2010

Przepraszam, to nie będzie pochlebna wypowiedź

Robiąc rano prasówkę zewsząd zaatakował mnie nius, że aktor Mateusz oddał na cele Orkiestry terenówkę, którą zjechał Syberię. Fajny gest, chylę czoło.
Tylko że krew mnie zalewa z innego powodu.
Czemu nikt nie mówi o sponsorze tego auta? Toż jak byk stoi na jego drzwiach. PR da się grubo kroić, ale czasem te plastry przestają być zwyczajnie zjadliwe, nawet na miarę średnio inteligentnego odbiorcy środków masowego przekazu.
I jeszcze jedna sprawa - widziałam ja w pewnej telewizji komercyjnej wywiad z aktorem podróżnikiem, w tym jego zabawną wtopę wyrzucenia w błoto jakiejś bardzo ważnej i potrzebnej śrubeczki, bez której samochód terenowy absolutnie, ale to absolutnie do niczego się nie nadaje, wyraz z wystudiowanym zmęczeniem na twarzy, wijącymi się lokami brody i długimi, pełnymi refleksji wypowiedziami na temat wszelkich niewygód i niebezpieczeństw, które to sprawiły, że młody wiekiem, ale bynajmniej nie doświadczeniem aktor zrozumiał sens swego życia i dojrzał do poczynienia zmian. Zadumę nad sensem przyjaźni, która to umacnia się w czasie wspólnej podróży i że on mógłby tak jeszcze i jeszcze. No orajt. Tylko dlaczego po bodajże dwóch miesiącach podróży paraduje od pół roku po programach telewizyjnych w ubłoconych butkach górskich i wyglądającym na lekko przepocony polarku? I dlaczego omawiana terenówka jest cały czas tak usyfiona?! Przecież to jest, cholera, środek Warszawy, a nie sybirskie bezdroża! Nasuwa mi się pomysł na błoto w spreju, którem to widziała w sklepie z super drogimi częściami super wypaśnych samochodów - kosztuje głupie 30 pln, a jak znalazł, gdy się jeździ terenówą, a mieszka w apartamentowcu, w końcu lans musi być, nie? Chyba się popłaczę ze śmiechu.

I tylko tak na koniec - nie jestem nikim znanym i nigdy nie będę. Jeśli gazety wymieniają moje nazwisko to tylko w niepochlebnym kontekście organizacji, w której pracuję. Nie mam ciągot do popisywania się przed gronem wielbicieli (wyjąwszy chłopa mego, który wielbi to i owo we mnie, a ja kocham ten stan). Zjechałam kawał świata, na różne sposoby, z różnymi ludźmi i z różnym skutkiem. Mieszkałam tu i ówdzie, nie koniecznie w ramach RP. Po tatusiu mam. Dojechałam za Bosfor z moją nieocenioną przyjaciółką Fredro za pomocą seicento za sześć kafli. Zrobiłyśmy tym samochodem kilkanaście takich numerów, że włosy dęba stają. Nie raz nie pięć byłyśmy w dzikich miejscach, tych trochę brudniejszych i bardzo autochtońskich, ścierałyśmy się z sobą i sytuacją wokół i miałyśmy więcej szczęścia niż rozumu. Prawie zlinczowali nas w czasie ramadanu w Istambule i prawie znalazłyśmy się na wojnie gruzińskiej. Co do przyjaźni - są dni, że nie odzywamy się do siebie bardziej, niż wymaga tego sytuacja, w czasie podróży potrafimy spać w jednym łóżku po dzikiej kłótni i dość często potrzebujemy spędzić dzień na oddzielnej włóczędze, byle dalej od siebie nawzajem. Nie zwracamy uwagi na swoje słabości i normą są awantury na ten temat. Po powrocie z włoczęgi z ulgą nie widujemy się przez następne tygodnie, a dzieląca nas kilkuset kilometrowa odległość staje się cudnej urody prezentem. Zaczyna uwierać dopiero z czasem.
Seicento, halooo!
Poza tym nie lansujemy się w naszych naprawdę zajebistych górskich butkach ni po centrum, ni po przedmieściach, polarki pierzemy regularnie, no i żadna z nas nie zapuściła jeszcze brody..;)

Brak komentarzy: