wtorek, 23 grudnia 2008

Panik panik. I nostalgia nie będąca nostalgią.

Święta poza pępkiem świata. Kra kra, tęsknię. I pewien niepokój.

DJ Dżonny mówi, sącząc leniwie piwo: musimy się włóczyć, póki nie mamy żon, mężów, dzieci i linii kredytowych. Nic, tylko zapatrzeć się na niego. Ja MAM linię kredytową. Brazylia trzykrotnie, Rumunia, Ramadan w Turcji, Bałkany, Kaukaz, do Nowego Jorku by, jedźmy, chodź..!
I myślę sobie - w zasadzie, to czemu tak? To błędne założenie. Włóczyć się, póki sił i ochoty. A ktoś obok niech będzie taki sam.

-----------------------------------------

Młodzieńcze zrywy nabierają postaci ukształtowanego, pogodzonego ze sobą wariata.

-----------------------------------------

Przestaję grzebać się w brudach rodzinnego miasta. Wybieram, uważnie segreguję, dopasowuję - do siebie. Reszta - won. Nie ma odkładania na później, magazynowania w szafie na strychu, bo może kiedyś, bo może się przyda. Nie, nie przyda się. Miejsca, ludzie, uczucia, wspomnienia - won. Czyszczę się, poleruję od środka, drobiazgowo układam. Za duży był bałagan, za wiele niedokończonych spraw. Ktoś powie - głupota, odzierasz się z tego, co cię zbudowało, udajesz kogoś innego, człowiek nie może być szczęśliwy bez korzeni.

A ja tylko, zamiast bić się z losem, stoję sobie obok. I planuję skok na Meksyk.
Kłirk kłirkiem. To ten moment, kiedy mówię głośno: nie jestem tą osobą, za którą mnie uważacie. Nie wymagajcie ode mnie miłości, współczucia, pomocy, bo nie jestem w stanie wam tego oferować. Nic o mnie nie wiecie, bo - pewne rzeczy się zmieniły. Ba, zmieniło się prawie wszystko. Tamten świat już po prostu nie istnieje - dlatego brak mi korzeni. Głupotą jest uważanie za swój fundament materialnych tworów, które przetrwały, skoro nie ma już tych najważniejszych ludzi.

Stoję przed lustrem w bordowym, aksamitnym kapeluszu Największej Elegantki Świata, zanurzam palce w Jej kuferku z biżuterią, wdycham lekko zwietrzały zapach Jej perfum, słyszę mój własny dziecinny śmiech.
Wchodzę do pokoju, który teraz tonie w nastoletnim bałaganie; kiedyś był pełen medycznych książek, kroki ginęły w grubym, brudnożółtym dywanie, a On - siedział w wiklinowym, bujanym fotelu i mrużył czarne oczy w uśmiechu pełnym czułości, ale też lekkiej ironii. Sękate palce zaciskał na grzbiecie kolejnej książki, z którą zmagał się jego umysł - moja kopalnia wiedzy o świecie, jego prawach, wartościach, moja kopalnia dowcipów i złośliwych powiedzonek gaszących nastoletnich adoratorów.
Na poddaszu tekturowe pudło - wystający rąbek koszuli. Wtulam twarz i czuję zapach Jego ciała. I prawie czuję, jak mnie mocno przytula i pyta, kiedy znowu się zobaczymy, a ja po raz pierwszy i ostatni odpowiadam - nie wiem. Teraz uśmiecha się do mnie ze zdjęcia, a ja już nic...
Nic.

Czyszczę się z reszty - moje korzenie to Oni, tylko to się liczy z przeszłości. Dlatego mogę się włóczyć bez przeszkód, najważniejsze mam zawsze ze sobą. W sobie.

Brak komentarzy: