piątek, 27 czerwca 2008

Przeżywam właśnie najazd paryski...

...a to boli. Znaczy, głowa boli. Od najazdu paryskiego. Chociaż wina, dziady, nie przywieźli.

Wczoraj, centralnie pod kościołem Mariackim, w okolicach godziny dziewiętnastej, miał miejsce szok stulecia. Kto usłyszał ryk zachwytu wprost z trzewi się wydobywający - to byłam ja. Na widok Profesora. Własnego, prywatnego, paryskiego, czekającego na mnie w żółtej, płóciennej koszuli a'la podstarzały amant i odchudzonego o trzydzieści, kurde, kilo. Farbowanego lisa obrzydliwca mojego najlubieńszego w świecie, który skutecznie zatruwa umysły młodym dziewczątkom. Wiedzą malarską. Dowcipem. I nie tylko.

Ach.
Cudnie.

Mosze i Sara pozdrawiają, jak za starych dobrych.
Robimy postępy - o Picassie było tylko ze trzy kwadranse; trzy lata temu zajmowało nam to osiem godzin, siedem lat temu połowę tego. Ale wtedy ja, niewinna jako ten baranek, dopiero się wdrażałam;)

Brak komentarzy: