wtorek, 18 marca 2008

A więc Rumunia...

... nie, Romania, tak wolę. Pieprzyć to, jadę znowu. W maju minie rok od ostatniej konkretnej wyprawy. Przerażająca świadomość, niedługo tyłek mi do krzesła przyrośnie, a raczej do stołka barowego! Jest cudnie, bo mam wreszcie gdzie wracać (żeby wszystko było jasne - domem nazywam miasto, nie konkretne cztery ściany, chociaż i to zaczyna się powoli zmieniać). Ale fakt, że już czas. Bo żem włóka słowianica i za najwyższy ideał uważam bycie w drodze, choć zdaję sobie sprawę z tego, jak to naiwnie brzmi.

Ja nie podróżuję, ja się włóczę. Z zacięciem. I może dlatego mi sercowo nie wyszło, bo eks spartolił robotę - oświadczył się po dwudziestu minutach znajomości, ale na pytanie, co będziemy w życiu robić, odpowiedział, że PODRÓŻOWAĆ. A tak już mu dobrze szło...

No to dwie miamory z tamtego roku, a na nich targ w okolicach Ieud. Pyszną śliwowicę tam zanabyłam i tyla, bo jakbym chciała coś jeszcze, to miałam do wyboru konia, wołu albo sto kilo mąki. Z młynarzem w zestawie.


Brak komentarzy: