piątek, 13 lutego 2009

Wczora z wieczora udałam ja się do oberży alchemicznej, coby rozgadać z koleżanką mą Camillą takie różne babskie sprawy niecierpiące zwłoki. (Na przykład kwestię istnienia kobiet, które przed wyjściem z domu nie oglądają w lustrze swojego tyłka, żeby trzy tysiące razy sprawdzić, czy aby na pewno dobrze wygląda. Nie ma takich, nie ma bata.)
No. I się podziało. Po pierwsze góralsko nuto chłopcy polecieli, towarzystwo się rozbujało i rozśpiewało ciut nadmiernie, w wyniku czego dokonano zmiany tła muzycznego, trafiając idealnie w mój gust. Mianowicie zadudnił Biohazard. Taak. Ja wiem, że mieszkam dość blisko placu nowego, ale chyba tam nie słychać, czego słucham w domu. I chyba nie wiedzą, że kolekcja płyt hardcorowych jest u mnie od trzech dni na świeczniku. I wreszcie - na pewno nie zrobiliby mi zamierzenie aż takiej przyjemności;) Tak czy inaczej radość wielka mnie opanowała, w wyniku której Evan z Biohazard został moim nowym narzeczonym, zwalając z piedestału Craiga i to z niezłym łoskotem. Bo Daniel to przy nim naprawdę cienias jest.

Bardzo dziękuję i serdecznie pozdrawiam pana, który czając wszystko w mig i lot wykonał wraz ze mną w kiblu oberży alchemicznej tzw. numer ściany! Do numeru ściany potrzeba: pijanego angola, który stojąc w kolejce zaciska kolanka, oraz bezczelności do wskazania mu tych trzecich, drewnianych drzwi. Każdy z naszych wie, że one się owszem, otwierają, ale za nimi jest mur. Angole, sięgając jedną ręką do klamki, drugą już grzebią w rozporku, w wyniku czego zwyczajowo odbijają się od ściany z wielkim krzykiem. A że poczucie humoru to ja mam nie za bardzo wysublimowane, każdorazowo bawi mnie to i cieszy. Tak jak stara baba moher ze stertą siat, wywalająca się na chodniku. Ja przepraszam, ale numer buta i numer ściany to jest to i żadne tak ą ę filozoficzne podsmiechujki temu nie dorównają.

I nie jestem potworem. Większość osób tak ma, tylko się do tego oficjalnie nie przyzna.

Brak komentarzy: