środa, 11 lutego 2009

Alive

Przymierzam się do wygrzebania dzisiaj kolekcji moich hardcorowych płyt, których posiadam co prawda niewiele, za to każdą z nich miałam przynajmniej kilka razy. W różnych moich życiach, znaczy. Nie potrafię się na przykład rozstać ze starym POD, nie trawiąc kompletnie nowego. Pierwszy raz usłyszałam ich jako support przed Kornem w katowickim Spodku, za czasów wybitnie licealnych. Korn rozczarował mnie tak, że aż zbladł mi mój świeżo wydłubany obrazek na plecach, lecz nic to, bo POD nadrobiło wszelkie straty z nawiązką. Od tej pory trwam w radosnym nałogu, uzupełnionym oczywista o milion innych muzyczności, od których jestem uzależniona w podobnym stopniu. Ale dziś mam nastrój bojowy, akuratnie na POD.

Bo dosyć mam szarości i tych wszystkich wyciekających ciągle brudów w postaci psychoz el novio viejo.
Bo nie rozumiem zachowań kilku otaczających mnie na codzień osób, które bezczelnie grają na moim współczuciu, zabierając mi czas i myląc pracę z prywatą.
Bo przestałam wierzyć, że w swej nagminnej quirkowatości spotkam kiedyś drugiego quirka, który chce quirkiem pozostać, ale mieć kogoś bliskiego i nie będzie mi się z tej okazji wpierdalał w życiorys w sposób, którego nie lubię.
Bo nuda i bylejakość przygniatają, a na to nie wolno się godzić - począwszy od rozczarowania sprawami zawodowymi i finansowymi, aż do poczucia własnej nieatrakcyjności, nadwagi, wylewającego się brzucha i falującego tyłka. Czy ktoś kiedyś zastanowił się, jakim trzeba być w zasadzie frajerem, żeby nie umieć do pewnego stopnia zmienić własnej cielesności, jeśli nam nie odpowiada, przy założeniu, że jest się zdrowym, młodym człowiekiem?? Nie mówię tu o bzdurach hollywoodach, tylko o zwykłym wzięciu dupy w troki i zapisaniu się na siłownię, albo przywdzianiu dresu i przebiegnięciu co rano pięciu kilometrów!

Ostatnie dwa lata były w moim przypadku czasem odpuszczenia sobie i machnięcia na wiele spraw łapką w ramach odreagowania tak zwanego zawodu miłosnego. Co za bzdura, nie? Nic gorszego, niż pobłażanie samemu sobie to nie da rady chyba wymyślić... I potem się zaczyna - sprawy na pół gwizdka, zero asertywności, totalny brak rozwoju, ba, cofanie się nawet, inwestowanie w siebie tylko w zakresie wypełniania żołądka płynami alkoholowymi, spotykanie się z ludźmi, któych się nawet nie lubi, na zasadzie oj tam. Żałosne.

Dzięki Ci Jahwe, że jednak miałam te kilka żyć i nauczyłam się co nieco walczyć. W tym wcieleniu zamierzam osiągnąć stopień tomb rider;) Trzeba się trzymać własnych chmur nad głową i wszystko będzie git.

Ha.

To teraz waleczny hymn życiorysu;)

Brak komentarzy: