piątek, 3 kwietnia 2009

Szalenie delikatna jestem na kacu

Ajajaj.
Program artystyczny rozpoczął się niestety wczora z wieczora z oberży alternatywnej, dokąd to udałam się w myśl idei, że jedno piwo jeszcze nikomu nie zaszkodziło, choć dzień był nie taki i pora nie taka (ludzie gromadzili się na Franciszkańskiej, zapalali znicze, a ja pod tym oknem słynnym tylko przebiegłam i uciekłam hen w dal, na rynek, przestraszona objawami zbiorowej histerii ogarniającej miasto na literę K, jak i całą Polskę, podejrzewam. Wstyd trochę, ale nic nic, ja moją najważniejszą rocznicę miałam trzy dni temu, nikomu nie plując ten drugi kwietnia to dla mnie teraz - pesteczka. Nie przesadzajmy, trzeba trzymać pion, a póki co to jest głównie nabijanie sakwy najbardziej szczerymi ludzkimi uczuciami. Nie godzę się i już).
Wracając do tematu. Się gadało i się lekko spożywało, się śmiało i filozofowało. I się narobiło. Samo, oczywista, bo co złego to zawsze ja, ale nieświadomie. Niefajnie.
Nic to, nie będziemy płakać nad rozlanym mlekiem, tylko kupimy sobie kartonik nowego. Pełen program artystyczny zostanie przełożony, bo teraz marzy mi się raczej łikendowe odsypianie, a nie Wersal i balety. Podejdę do tego lekuchno - Almodovar dzisiaj, jutro leżakowanie nad Wisłą i koniecznie sałatowe sprawy na Kleparzu ( muszę pamiętać o posianiu rzeżuchy!), wieczorem fru pod Kraków, ucieczka z miasta. A w niedzielę leżenie, lenienie, delikatnienie... Nos do słońca. Tęsknię za tym latem przepędzonym z Kają - mimo, że najgorsze emocjonalnie, miłośnie, sercowo - duchowo, było też najpiekniejsze, naj naj. I ognie nocami i yerba mate rankami w ogrodzie i pies i brudne stopy i ta ohydna cytrynówka, ble ble, ależ pychota, jak już nic innego nie było w lodówce w upalne noce. Wyciągnę oczojebną amarantową kiecę i wróci znów indyjski róż. A indyjski róż u mnie znaczy - że jest dobrze. I choć jest źle, to jest dobrze.

Brak komentarzy: