wtorek, 12 marca 2013

Uhuhuhu, stary druhu, tudzież druhinio raczej!

Fredro, która jak wiadomo, ma tendencję do obrzucania mnie nagłymi i zapierającymi dech w piersiach wiadomościami, się zamążpuszcza. Co prawda oświadczyła to już jakiś czas temu, dokonując przedstawienia 10 lat młodszego narzeczonego (li i jedynie), który ze względu na swój wiek najbardziej przypomina mi moją młodszą siostrę, kończącą trzeci rok studiów ale i tak zakorzenioną w mojej głowie jako osoba, której należy zmieniać pieluchy. Przebrnęłyśmy przez kwestię rodziców, pierścionka, ba, nawet obrączek, za to utknęło na imprezie i temacie wódeczki. Wszystko pięknie ładnie, jest jeszcze pól roku i nie byłybyśmy sobą, gdybyśmy się takimi sprawami przejmowały w nadmiarze, ale jednak pierwsze zamążpuszczenie się (no skoro już), do czegoś zobowiązuje! Temat jest lotny, ba, chwiejny jako wiatr porywisty i równie porywiście wyciąga i rozwiewa pieniądze nagromadzone w kieszeni spodni, takiej kieszeni niewielkiej stosunkowo.
Oczywiście przypomina mi się mój własny ślub, ślub o wydźwięku tak świeckim i cywilnym jak tylko się dało, ślub, rzekłabym, hitowy hitem przez łzy, jako że i nawiedzona pani urzędnik była, i zalana betonem kanalizacja w knajpie cioteczki, i szampan za grube tysiące, nieplanowany i tak jakoś rozlany sam z siebie, kłótnie z familią, w szczególności słynną Ciotką Ireną Wcieleniem Wielebności Bezpierśniej, do której nienawiść moja trwa i trwa, choć nie pamiętam już za bardzo, o co mi od początku chodziło, jako że nadrabia to udatnie w trakcie. Było też samobójstwo i pogrzeb trzy dni przed ślubem, były rzeczy i sprawy, o których nie chce się pisać, tragiczne, komiczne, drastyczne jak tylko można sobie wymyślić. I co? I nic. I się udało. Co prawda po półtora roku pożycia zaobrączkowanego nadal nie mogę zrozumieć sensu tej instytucji, ale cieszy fakt, że małżonek szanowny również i choć przez pierwsze miesiące żarliśmy się jak bure koty, udało nam się w końcu wypracować pewien system wzajemnej adoracji połączony z umiejętnym schodzeniem sobie z drogi, gdy nadchodzi taka potrzeba, co przy czterdziestu metrach kwadratowych powierzchni mieszkalnej plus osiemdziesiąt metrów niezagospodarowanego tarasu, jest umiejętnością wysoce przydatną i nieocenioną.
Ale do rzeczy. Będę druhinią. Będę miała złote szpilki z zary i fajną kieckę. Nie tak fajną, jak to było dwa rozmiary temu ale i tak zajebistą. I będzie mi widać oczywiście tatuaże i będę łysa na pół głowy, najwyżej że znajdę jakiś kapelutek a'la dama z Ascot, dana ze zdechłą wiewióreczką. I będę stała za Fredro i będę zaciskać kolanka, żeby się nie posikać ze śmiechu, no bo jak to tak? My dwie, te wiecznie młode, rozczochrane i wżerające kapustę kiszoną z woreczka po lekcjach w szkole podstawowej (jako źródło środka psychoaktywnego, a nie witamin), my, takie wiecznie "nie wiem i chcę, ale boję się, ale co tam", jako mężatki i  ogóle pełna powaga? Mam tylko głęboką nadzieję, że nigdy, przenigdy nie rzuci nam się na mózg i nie wybierzemy deski do prasowania zamiast winka czerwonego na dachu.
Odgrzebując korespondencję mailową, o której gadałyśmy dziś w ramach hihi haha, ślub, o rany, przeczytałam sobie też maile a propos el novio viejo, jako że wczoraj znowu się chwilowo uaktywnił. I napiszę sobie ku pamięci, że niestety, niestety, ślub nie jest lekarstwem na wszystkie bolączki serca i ciała, a co się zapieprzyło to się samo magicznie nie odpieprzy i jeśli ktoś zalazł za skórę to prawdopodobnie będzie tam siedział przez całe życie, choć to nie znaczy, że coś się z tym faktem zrobi. I nie jest to choroba, jeno - takie przypomniane bolenie - pieczenie, co to powstaje i się odnawia, jak ktoś dotknie niechcący blizny zarośniętej taką cieniutką skórą.
I tyle, i koniec. Nie będzie na szczęście żadnej kontynuacji tego tematu.

Brak komentarzy: